wtorek, 30 października 2007

Imigracja i rasizm w Chile

Często można spotkać się ze stwierdzeniem, że Chile jest jak wyspa, a Chilijczycy mają mentalność wyspiarzy. Skąd mogą brać się takie teorie? Ten kraj, który znajduje się na końcu świata i do którego nikt nie trafia przez przypadek, jest oddzielony od reszty kontynentu w szczególny sposób: na północy przez najbardziej suchą pustynię na świecie (jak zwykli mówić o niej zamieszkujący tam ludzie) – pustynię Atacama, od wschodu przez potężne pasmo górskie Andy, od zachodu przez niespokojne fale Oceanu Spokojnego, natomiast od południa przez mrozy Antarktyki.

Można by zarzucić Chilijczykom pewien brak wyobraźni w nazewnictwie regionów geograficznych (jak to możliwe, że ten naród poetów podzielił swój kraj na dwanaście regionów, z których każdy nosi tak niepoetycką nazwę: region I, region II, region III itd z północy ku Ziemi Ognistej), lecz po przeczytaniu pewnej bardzo ciekawej książki Isabel Allende („Mi país inventado”) wiem, że obcokrajowiec nie powinien krytykować Chile. W końcu 15 milionów Chilijczyków robi to od rana do wieczora.


Z tego też względu, chcąc pisać o imigracji i rasizmie w Chile (w związku z czym samoistnie nasuwa mi się mnóstwo zarzutów), posłużę się spostrzeżeniami Isabel Allende, jako że sama nie powinnam wydawać zbyt ostrej krytyki. Co ciekawe, Allende podchodzi z dużą dozą ironii do swojego kraju, w którym nie mieszka już od pamiętnego 1973 roku.

Ale na początek parę moich własnych spostrzeżeń na temat jak postrzegany jest obcokrajowiec w Chile. Pierwsza myśl jest taka: każdy Europejczyk może czuć się dobrze w tym kraju. Często można usłyszeć pytanie w stylu: „Czego człowiek z «Pierwszego Świata» szuka w «Trzecim Świecie»?". Oczywiście zupełnie inne nastawienie mają Chilijczycy w stosunku do swych biedniejszych sąsiadów z Peru czy Boliwii.

Źródła imigracji w Chile

W przeciwieństwie do niektórych innych krajów Ameryki Południowej, do Chile nie dotarła kultura afrykańska (jak np. do Brazylii), ani też wielka emigracja włoska (jak do Argentyny), która może sprawiłaby, że Chilijczycy staliby się bardziej otwarci, dumni i weseli; nie dotarła również fala emigracji azjatyckiej (jak do Peru), by wzbogacić niezbyt urozmaiconą kuchnię chilijską.

Lecz Allende przyznaje, że nawet gdyby ludzie z różnych stron świata chcieliby się osiedlić w Chile, wyniosłe rodziny hiszpańskie od lat mieszkające w tym kraju zrobiłyby wszystko, by ograniczyć jakiekolwiek kontakty z imigrantami (pod warunkiem, że nie byliby to imigranci z północnej Europy – tych bowiem przyjmowano z otwartymi ramionami). Trzeba przyznać, że polityka imigracyjna była w Chile bardziej rasistowska niż w innych krajach Ameryki Południowej.

Przez długi czas w Chile nie byli akceptowani Azjaci, Murzyni i ludzie o bardzo ciemnym kolorze skóry (w tym roku miałam okazję poznać pewne małżeństwo - ona Niemka, on czarnoskóry Amerykanin z USA, z referencjami i wieloletnim doświadczeniem w pracy, a jednak para była tylko na utrzymaniu Niemki, ponieważ gringo od ponad roku nie mógł znaleźć pracy w Santiago. Sam twierdził, że to z powodu jego koloru skóry).

Niemcy

Allende wspomina także o prezydencie Chile, który w XIX wieku wpadł na pomysł sprowadzenia Niemców i przydzielenia im ziem na południu kraju. Tereny te oczywiście należały do Indian Mapuche, ale oprócz nich samych chyba nikt inny o tym nie pamiętał. Celem sprowadzenia Niemców do Chile była chęć poprawy jakości metyskiej krwi poprzez wymieszanie jej z tą pochodzenia teutonicznego oraz wprowadzenie wśród rdzennej ludności takich cech jak punktualność, dyscyplina, pracowitość i ogólny porządek. Władze w tamtym czasie liczyły na to, że odrobina genów germańskich wzmocni i ulepszy geny metysów oraz na to, że imigranci niemieccy będą zakładać rodziny z ludnością autochtoniczną, w wyniku czego będą się rodzić dzieci o blond włosach i błękitnych oczach. I tak się stało na przykład w takich miastach jak Valdivia i Osorno, gdzie do dziś istnieją istne kolonie niemieckie zachowujące swe tradycje i ubierające się w typowe dla XIX-wiecznych Niemiec stroje (widok raczej komiczny).

Druga fala niemieckiej emigracji dotarła do Chile po II wojnie światowej (dlatego jeszcze ostatnich żyjących hitlerowców można spotkać właśnie tutaj).

Anglicy

Również w XIX wieku do Chile przybyli liczni Anglicy, którzy nie potrzebowali wiele czasu na to, aby przejąć kontrolę nad transportem morskim i kolejami oraz nad wieloma transakcjami typu import-export. Niektórzy z ich potomków, którzy do dziś mieszkają w Chile i mają zaledwie resztki angielskiej krwi w żyłach (pozostałość po pradziadkach) i którzy może nawet nigdy nie postawili swej stopy w Anglii (lecz nazywają ją «home») są bardzo dumni z tego, że mówią po hiszpańsku z obcym akcentem oraz z tego, że czytają prasę angielską (która jeszcze niedawno dochodziła do Chile z dużym opóźnieniem).

W zasadzie można powiedzieć, że Chilijczycy lubią Niemców za piwo i würstel, ale w rzeczywistości starają się imitować Anglików. Albo inaczej: uważają się za Anglików Ameryki Południowej. Oto przykład: w 1982 roku Chilijczycy zamiast wesprzeć swoich sąsiadów (Argentynę) w wojnie o Falklandy, wsparli Anglików i od tamtej chwili pani minister Margaret Thatcher stała się serdeczną przyjaciółką generała Pinocheta.

Inne nacje w Chile

Oprócz Niemców, Anglików, Arabów, Żydów, Hiszpanów (najwięcej ich przyjechało po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii) i Włochów dotarli do Chile również emigranci z Europy Środkowej. W większości byli to naukowcy, odkrywcy, profesorowie akademiccy, czasem nawet prawdziwi geniusze (Domejko). Jedyne co mnie zastanawia i nie daje spokoju jest to, że starsze pokolenie Chilijczyków zwykło nazywać imigrantów z krajów, które leżą na wschód od Berlina „iugoslavi”, jako że „slavi” to Słowianie. Ale dlaczego Polacy czy Czesi mieli by być od razu „iugoslavi”? W każdym razie dzisiaj już z takim brakiem rozróżnienia można się spotkać raczej rzadko. Tym bardziej od czasów Wałęsy i Jana Pawła II Polska nabrała takiej wyrazistości, że trudno by ją było wsadzić do jednego worka razem z innymi „iugoslavi”.

Podsumuję więc tylko, że przyjemnie jest być obcokrajowcem w Chile. Ale podkreślam: obcokrajowcem tylko z niektórych krajów.

PS. Sama nie odważyłabym się na tak ostrą krytykę kraju, który niezwykle lubię i którego mieszkańców cenię. Tekst napisałam na podstawie książki Isabel AllendeIl mio paese inventato” (wyd. włoskie). W Polsce ta książka jeszcze nie została przetłumaczona. W oryginale ukazała się w 2003 roku.

niedziela, 28 października 2007

Przeprowadzka à la Chiloé



wyspa Chiloé
X Region de los Lagos (X Rejon Jezior)


Ten wpis kieruję w szczególny sposób do mojego brata, który wraz ze swoją żoną upodobał sobie coroczne przeprowadzki z jednego domu do drugiego, z czego jednak nie jest za bardzo zadowolony. Marcin, czy nie warto by było pomyśleć o wprowadzeniu pewnych reform à la Chiloé?

Chiloé (Isla Grande de Chiloé) jest największą wyspą w Archipelagu Chilijskim i drugą co do wielkości wyspą Chile (pierwszą jest Wyspa Wielkanocna), leżącą na Pacyfiku. Jest długa na 180 km i szeroka na 50.

Kiedy rodzina zamieszkująca Isla Grande de Chiloé ma zamiar przeprowadzić się, nie zmienia domu, nie wynosi wszystkich mebli, ubrań, książek itp., nie pakuje ich w pudła ani nie ładuje do furgonetki wynajętej tylko w tym celu. Na wyspie Chiloé przenosi się po prostu... cały dom. W tym celu zbiera się grupa ludzi, którzy z pomocą wołów ciągnie cały dom w stronę morza, ponieważ zazwyczaj celem przeprowadzki jest umiejscowienie domu na innej wyspie. Dom zbudowany z drewna i umieszczony na drewnianych kłodach staje się na morzu tratwą, ale mimo wszystko trzeba uważać, żeby się nie przewrócił.

Tradycyjna minga chilota. Niedaleko Ancud. 1994.
foto: Julio Donoso


Tradycja ta znana jest pod nazwą minga chilota i praktykuje się ją do dzisiaj (choć rzadziej niż kiedyś). Podtrzymuje ona również więzi międzyludzkie, daje poczucie solidarności (główna cecha mieszkańców Chiloé) i jednocześnie daje upust talentom muzycznym i poetyckim mieszkańców wyspy. Podczas mingi ludzie ciągnący wraz z wołami domy swoich sąsiadów śpiewają pieśni dla podtrzymania tradycji. Ale warto dodać, że słowo minga nie oznacza tylko przeprowadzki. Minga jest charakterystyczna dla mieszkańców Chiloé, którzy używają tego słowa za każdym razem, kiedy sąsiad prosi sąsiada lub całą wspólnotę o pewną przysługę czy pomoc. Może to być pomoc przy zbiorach lub przy budowie domu, jednak prawdą jest, że najsłynniejszą (i najbardziej widowiskową) mingą z Chiloé jest ta związana z przeniesieniem domu na inną wyspę lub w inny rejon tej samej wyspy.

Minga to nie tylko bezinteresowna pomoc, której udzielają sobie nawzajem wyspiarze, jest to cała ceremonia. Podczas gdy mężczyźni są zajęci przenoszeniem domu, kobiety przygotowują typowy posiłek o nazwie curanto. Po udanej przeprowadzce wyspiarze świętują jedząc pieczone mięso, curanto i popijając to wszystko cziczą (chicha) z jabłek. Takie wyspiarskie „parapetówy” nie kończą się rzecz jasna na jedzeniu i piciu: wszyscy tańczą w rytm muzyki granej na żywo na akordeonach, gitarach i innych typowych instrumentach z Chiloé (np. violines chilotes). Minga jest dla wyspiarzy największym wyrazem solidarności społecznej. Co ciekawe, nie przenosi się tylko domów, ale i szkoły, a nawet kościoły. Można sobie wyobrazić taki kościół płynący niczym tratwa na morzu, między jedną wyspą a drugą!

Ale minga to nie tylko wspólnotowe święto tańca i hulanek ani malownicze kościółki unoszące się na lodzie. Oto na przykład znajduję pewien artykuł w gazecie „La Cuarta” z 14 września 2006 roku (dowód na to, że minga nie należy do reliktów przeszłości): „Dwunastoletni chłopiec zginął na Isla Grande de Chiloé podczas gdy pomagał przy przeprowadzce starej szkoły z miejscowości Molulco, o 35 km od Quellón. Marcelo Huanteo Solís, uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej szedł przy wołach, które ciągnęły szkołę ustawioną na drewnianych kłodach. W pewnym momencie jedna kłoda uniosła się i uderzyła chłopca w głowę. Chłopiec upadł i został przygnieciony przez dźwiganą konstrukcję. Zginął w szpitalu w Puerto Montt”.

Pomijając ten tragiczny epizod, warto podkreślić jeszcze raz, że tradycja mingi odzwierciedla to, czym naprawdę jest wyspa Chiloé: tam ludzie pracują wspólnie, w silnym poczuciu wspólnoty i solidarności, a ich postępowanie jest podporządkowane chęci osiągnięcia wspólnego celu.



Stare domy zbudowane na palach
Castro, Chiloé, 1989
foto: Héctor Lopez

Oto dwa krótkie filmy z youtube:





sobota, 27 października 2007

Rodzina Pinocheta na wolności





W październiku 2007 r. wdowa po Auguście Pinochecie, Lucía Hiriart, wraz z pięciorgiem swoich dzieci (Marco Antonio, Augusto, Lucía, Jaqueline i Verónica) została oskarżona o wielomilionowe oszustwa finansowe. Podczas 17 lat panowania Pinochet wraz ze swoją rodziną wywiózł na co najmniej 100 różnych zagranicznych kont ok. 30 milinów dolarów. Z sumy tej niewiadomego pochodzenia jest aż 20 milionów dolarów, niektórzy twierdzą, że pochodzą one m.in. z nielegalnego handlu bronią. Sędzia śledczy Carlos Cerda zaaresztował ich 4 października. Oprócz wdowy i pięciorga dzieci z kradzieżą mienia państwowego są powiązani również prawnicy i doradcy finansowi, jeden ex dyplomata, sekretarka oraz emerytowani generałowie. W sumie 23 osoby. W dniu, w którym wdowa po Pinochecie dowiedziała się o wynikach śledztwa, odwieziono ją do Szpitala Wojskowego, ponieważ zasłabła, natomiast dzieci poszły do więzienia.

Po przeczytaniu informacji na ten temat w serwisie BBC, zadzwoniłam do Daniela z Santiago, żeby dowiedzieć się, co się na ten temat mówi w stolicy. I zdziwiłam się reakcją Daniela, który ze spokojem w głosie powiedział mi: „Zobaczysz, że najwyżej za dwa tygodnie będą na wolności. Ten, kto ma kasę nigdy nie siedzi w więzieniu. Takie jest Chile”. Ja upierałam się, że jednak sprawiedliwość zwycięży podpierając się wypowiedzią Michelle Bachelet, która twierdziła: Nikt nie stoi ponad prawem”.

A jednak Daniel miał rację. Nie musiało minąć wiele czasu. Dziś czytam w serwisie BBC taką wiadomość: W piątek, 26 października, zamknięto proces przeciwko wdowie i dzieciom Pinocheta. Zostało uwolnionych 15 z 23 osób oskarżonych w śledztwie. Sędziowie orzekli, że nie mogą oskarżyć osób, które nie były funkcjonariuszami państwowymi i w związku z tym nie miały do czynienia z defraudacją pieniędzy państwowych. Z takiego obrotu sprawy ucieszyła się na pewno najstarsza z córek Pinocheta, Lucía Pinochet Hiriart, która oświadczyła w chilijskiej telewizji: „Czuję, że przeważyła sprawiedliwość, ponieważ to, czego się dopuścił sędzia Cerda było czymś rzadkim i niestosownym. Nigdy nie pracowałam dla rządu i nie mają prawa sądzić mnie jako funkcjonariusz państwowego”.

Dziś pewnie usłyszę w słuchawce: „A nie mówiłem...?”

piątek, 26 października 2007

Miłosny trójkąt: Iwaszkiewicz – Neruda – ZSRR





Neruda, 1969
foto: Luis Poirot


Wracam do tematu literatury. Tym razem bardziej polskiej niż chilijskiej, jednak od tej ostatniej na pewno nie uda się uciec. I znów będzie o Nerudzie, ale tym razem tylko kilka słów.

Czytając „Listy z podróży do Ameryki Południowej” Iwaszkiewicza natknąć się można na pewien ciekawy epizod w jego życiu. Wiosną 1953 roku Iwaszkiewicz (prawie sześćdziesięcioletni) wybiera się na Kongres Kultury w Santiago de Chile i w związku z tym postanawia spędzić w tym „wielkim i raczej brzydkim mieście” (Iwaszkiewicz) dwa tygodnie. W latach pięćdziesiątych taka podróż była co najmniej egzotyczna, dlatego też Iwaszkiewicz stara się zanotować wszelkie swoje wrażenia i obserwacje podczas tego krótkiego pobytu, by przybliżyć polskiemu czytelnikowi tak daleki i nieznany właściwie kraj.

Czytając listy, które Iwaszkiewicz pisał pod wpływem emocji i „na gorąco”, można zwrócić uwagę na pewne bardzo silnie zaakcentowane motywy:

1) sposób autoprezentacji polskiego prozaika (postać dość ekscentryczna i pewna siebie)

2) przywileje, z których korzysta jako literat kraju „zaprzyjaźnionego” z ZSRR

3) opis jego przyjaźni z Pablem Nerudą

4) przedstawienie Nerudy jako obrońcy pokrzywdzonych

5) fascynacja Iwaszkiewicza i Nerudy Związkiem Radzieckim

Przykuje uwagę na pewno fakt, że wszelkie obserwacje i wrażenia spisane przez Iwaszkiewicza są niezwykle trafne, mimo, że jego pobyt w Santiago był bardo krótki. W zasadzie oprócz pewnych danych statystycznych, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat uległy nieuniknionym zmianom (np. to, że Santiago nie liczy już półtora miliona mieszkańców, a Chile pięciu milionów – swoją drogą porażający jest przyrost demograficzny w tak krótkim czasie! Chile ma dziś ponad piętnaście milionów mieszkańców) spostrzeżenia Iwaszkiewicza dotyczące mentalności społeczeństwa chilijskiego wydają się być aktualne nawet dzisiaj.

Pierwsze wyzwanie, któremu musi sprostać Iwaszkiewicz jest brak znajomości języka hiszpańskiego, albo lepiej:

Muszę sobie jakoś dać radę w obcym mieście, bez języka. Bo, jak powiadam, mówię po hiszpańsku, ale językiem Nerudy, a to się z tragarzem i z taksiarzem na niewiele przydaje.”

Na brak znajomości na szczęście Iwaszkiewicz nie narzeka, wręcz przeciwnie: „W biurze przygotowań do Kongresu straszliwe zamieszanie. Moje przyjście wzbudziło prawdziwą sensację, wyrywają mnie sobie z rąk do rąk, mnóstwo znajomych (...) zaraz się zabierają do mnie...”.

Często jada obiadki w domu Nerudy [ „Widuję się w tych dniach dość często z Nerudą. Jest to zadziwiająca indywidualność. (...) Mieszkanie Nerudy już znam; jest prześliczne i jakieś takie nieprzeciętne...”], rozmawiając głownie po francusku i niemiecku, prowadząc długie dyskusje na temat ograniczeń tłumacza i braku możliwości oddania atmosfery w przekładzie poezji z jednego języka na drugi. Neruda, podczas wspólnych spotkań, „nie może mówić o niczym innym, jak tylko o swoich wierszach i o ich działaniu”.

Obaj panowie, których autorytetu w dziedzinie pisarstwa nie śmiem podważać, okazują się postaciami mocno skoncentrowanymi na swojej własnej osobie. Można to śmiało odczytać z tonu, w jakim sam siebie prezentuje Iwaszkiewicz, jak i sposobu, w jaki opisuje on Nerudę, poetę, którego nie trzeba długo namawiać, by w gronie ludzi zaczął recytować któryś ze swych wierszy.

Oto jeszcze parę innych spostrzeżeń na temat chilijskiego noblisty:

Neruda, jak większość jego kompatriotów, ma krew indiańską w żyłach. Jako człowiek z ludu, obrońca ludu, całym sercem jest po stronie trzebionych, prześladowanych, mordowanych Indian (...). Z drugiej strony cała sztuka Nerudy oparta jest na wzorach hiszpańskich, język i kultura Nerudy są hiszpańskie.” Stąd też może się brać wrażenie rozdźwięku w opisie pewnych procesów historycznych, zwłaszcza w „Canto General” (wydanie polskie z 1954 roku - "Pieśń powszechna").

Iwaszkiewicz odnotowuje z pasją, jaką to sympatią Neruda daży ludzi prostych, robotników w kopalniach miedzi i saletry, rybaków oceanicznych, chłopów z pampy, marynarzy, którzy troszczyli się o wyjazd Nerudy z portu w Valparaiso, w czasach, gdy prześladowany poeta musiał się ukrywać. „Prawdziwie krwią serca pisane są te strofy poematu, w których Neruda mówi o ich pracy, nędzy, walce, i w których wspomina tych, którzy w tej walce padli”.

Iwaszkiewicz zachwyca się stylem Nerudy, w którym odnajduje cechy typowe dla realizmu socjalnego: „Sylwety robotnic i robotników narysowane są jak piórkiem (...), są arcydziełami prostoty i realizmu poetyckiego. Szereg prawdziwych postaci robotniczych, spotkanych przez Nerudę na drogach i bezdrożach Ameryki, żyje na tych kartach życiem dotykalnym, nędznym i umęczonym, ale pełnym nadziei i wiary w przyszły triumf sprawiedliwości”. Tu już Iwaszkiewicz rozpłynął się zupełnie w swoim uwielbieniu dla socrealu! A oto ciąg dalszy:

Zarówno oczy tych poniżonych i wyzyskiwanych jak i oczy poety zwracają się z wielką miłością i ufnością ku Związkowi Radzieckiemu, temu symbolowi, ukochanemu przez wszystkich gnębionych na całej ziemi. Słowa Nerudy poświęcone Stalinowi, Krajowi Rad – twórcom i piewcom Rewolucji Październikowej są może najbardziej gorącymi słowami w całej książce („Canto General” – przyp. aut.). Równie gorąca jest nienawiść, jaką dyszy poeta chilijski do wszystkiego, co ciemne, wsteczne, hamujące bieg ludzkości naprzód; ostre diatryby przeciwko imperializmowi, przeciwko faszyzmowi, przeciwko kapitałowi jankesowskiemu, omotującemu w swe przemyślne sieci piękne ziemie Ameryki Łacińskiej, są palące i gwałtowne, mocne i odważne, jak rzadko u którego poety.”

Słowa poświęcone Stalinowi, o których wspomina Iwaszkiewicz, są zawarte w pewnym bardzo długim poemacie poświęconym miłości do Stalingradu.
Oto poemat na cześć żołnierzy sowieckich Canto de amor a Stalingrado (1942):

NUEVO CANTO DE AMOR A STALINGRADO


Mi voz estuvo con tus grandes muertos
contra tus propios muros machacados,
mi voz sonó como campana y viento
mirándote morir, Stalingrado

(cały poemat)

Jak widać fascynacja ZSRR połączyła chilijskiego noblistę i naszego Iwaszkiewicza.

I po raz kolejny próbuję podkreślić to, co jest dla mnie dosyć ważne, znaleźć te momenty w historii i kulturze Polski i Chile, które oddają pewne pokrewieństwa i bliskość obu tych narodów, mimo dzielącej ich odległości. Powiązań kulturalnych oraz postaci, które są świadectwem tego, jak wiele nas łączy.

sobota, 20 października 2007

Komunista w arystokratycznych szatach - próba obalenia mitu


Salvador Allende i Pablo Neruda
(fotografia ze zbioru portalu Memoria Chilena)


Oprócz Ignacego Domeyki niewielu było Polaków w Chile, którzy mogliby cieszyć się sławą i uznaniem. W ogóle niewielu jest Polaków w Chile (obecnie szacuje się, że polonia w Chile liczy ok. 300 osób). Także Chilijczykom do Polski raczej zawsze było za daleko i nie po drodze. Chilijscy twórcy mieli kontakty z elitą artystyczną w Paryżu, w Madrycie i w innych światowych stolicach. Jednak nasz kraj nie został do końca pominięty w wojażach noblisty Pabla Nerudy, który przyjechał w odwiedziny do Jerzego Borejszy i spędził z nim wakacje na Mazurach. Nie pominął tego wydarzenia w swoich notatkach, które zostały opublikowane pod tytułem „Wyznaję, że żyłem”:

«Na mój widok wykrzyknął z żywiołowym temperamentem hiszpańskie zdanie, wyuczone z książek: „Pablo, nie zaznasz zmęczenia. Musisz wziąć wypoczynek.” W rzeczywistości nie pozwalał na „wzięcie wypoczynku”. Rozmowa z nim toczyła się szeroko, zaskakiwał wielością tematów, nagłymi wykrzyknikami. Mówił o siedmiu najrozmaitszych planach budowy, a jednocześnie wydawał opinie o książkach, które wnosiły nowe interpretacje historycznych faktów lub życia na ziemi. „Prawdziwy bohater to Sanczo Pansa, a nie don Kichot, tak, Pablo.” Według niego Sanczo był rzecznikiem ludowego realizmu, prawdziwym środkiem swego świata i swego czasu. „Kiedy Sanczo sprawuje rządy, czyni to dobrze, gdyż przez niego rządzi lud.”»

Dlaczego w ogóle piszę o pewnym mało istotnym polskim epizodzie Pabla Nerudy? Z dwóch zasadniczych powodów:

- Po pierwsze warto podkreślić charakter dyskusji prowadzonych przez noblistę i polskiego członka PZPR oraz posła do Krajowej Rady Narodowej. Dyskusje na temat planów budowy, ludowego realizmu itp. świadczą o zaangażowaniu politycznym Nerudy, który jak wiadomo nie był neutralnym poetą wychwalającym jedynie walory natury i miłości, lecz przede wszystkim człowiekiem o jasno określonej postawie politycznej (Neruda wstąpił do Partii Komunistycznej w 1945 r.).

- Drugim powodem, dla którego został tu przytoczony ten drobny epizod mazurski, jest chęć zwrócenia uwagi na przywileje, z których mógł korzystać Neruda pełniąc funkcje zarówno dyplomaty, jak i artysty. Przede wszystkim przywilej podróżowania i zwiedzenia niezliczonej ilości egzotycznych krajów. Łatwo sobie wyobrazić, że podróż do Polski (mało istotna w biografii Nerudy), nie była rzeczą dostępną dla szarego człowieka w tamtych czasach. Zwłaszcza dla normalnego Chilijczyka w latach pięćdziesiątych (choć nawet dzisiaj ze względu na stosunek przeciętnych zarobków do ceny biletów lotniczych nie jest to sprawa prosta). I tu nie chodzi tylko o Polskę, lecz przede wszystkim o takie kraje jak Birmania, Sri Lanka, Indie, Singapur, Cejlon, Meksyk (nie warto nawet pisać o jego pobytach w Hiszpanii czy we Francji, ze względu na mały stopień egzotyki tych krajów) i wiele innych, o których nawet dziś zwykli Chilijczycy mogą najwyżej pomarzyć. Takie możliwości stawiają go oczywiście w pozycji uprzywilejowanej w stosunku do klasy robotniczej, którą wspierał.

Czytając wspomnienia Nerudy trudno oprzeć się pewnej refleksji: ten wielki poeta i członek Partii Komunistycznej, który przez wiele lat był prześladowany za swoje przekonania, wiódł tak zacne, wygodne i eleganckie życie, które z pewnością niewiele ma wspólnego z ideałami równości klasy i sprawiedliwości, o które tak zażarcie w swej twórczości walczył noblista. Kiedy umarł (w dwa tygodnie po zamachu stanu), jego pogrzeb stał się wielką manifestacją polityczną mieszkańców Santiago. Jeszcze na parę dni przed śmiercią zdążył odnotować w swym pamiętniku wydarzenia z 11 września, podając opinie jakie dominowały za granicą:

«Po zbombardowaniu z powietrza weszły w akcję liczne czołgi, przypuściły szturm do jednego człowieka, prezydenta republiki. Salvador Allende oczekiwał ich w swoim gabinecie, spowity w dymy i płomienie, sam jeden ze swym wielkim sercem. Skorzystali z tak pięknej okazji. Musieli uraczyć go serią z karabinu, bo nigdy nie zrezygnowałby ze swego stanowiska

Jest to sporna teza, ponieważ zamachowcy ogłosili inna wersję wydarzeń, mówiąc, że znaleźli zwłoki prezydenta, których oględziny ustaliły samobójstwo. Spekulacje na temat trwały parę lat. Wiadomo, że zwolennicy Allende upierali się przy wersji, którą podały zagraniczne media, a pozostali drwili z tchórzostwa socjalistycznego prezydenta, który w ostatecznym momencie sam zadał sobie śmierć. Dziś jest już jasne, że Allende w decydującym momencie, 11 września 1973 popełnił samobójstwo.


Dla mnie ciekawostką jest postawa Nerudy, wielkiego krzewiciela idei komunistycznych, wielbiciela Allende i idola uciśnionej klasy robotniczej. Tak pisał Neruda o swoich rodakach:

«Mój lud stał się ofiarą zdrady, najokropniejszej zdrady naszych czasów. Z pustynnych terenów ze złożami saletry, z podmorskich kopalń węgla, z groźnych wysokości, gdzie leżą rudy miedzi wyrywane górom w ciężkim trudzie rękami ludu, wyłonił się ruch wyzwoleńczy, wspaniały i wielki. Ruch ten podniósł do godności prezydenta człowieka nazwiskiem Salvador Allende, który miał wprowadzić konieczne reformy i zastosować natychmiastowe środki prawne, by wyrwać nasze bogactwa naturalne z cudzoziemskich szponów.»

W ten oto sposób pisał Neruda o ruchu wyzwoleńczym i Unidad Popular. Na podstawie jego osobistych refleksji zawartych w „Wyznaję, że żyłem” można zauważyć jednak cień hipokryzji i pustych frazesów, haseł wypełnionych po brzegi propagandą socjalistyczną, lecz nie popartych własną postawą. Czy można nie zauważyć braku konsekwencji w postawie poety, który rozpisuje się na temat wspaniałych reform upaństwowienia ziemi i idei równości klasowej, a jednocześnie sam prowadzi tak dostatnie życie i niczym arystokrata podróżuje po całym świecie, a po powrocie do kraju zastanawia się w którym ze swych trzech domów urządzić wystawną kolację dla swych dostojnych gości? Czy ktoś, kto walczy o równość klasową, może przechadzać się po domu w atłasowym szlafroku? Z pewnością może, ale czy taki człowiek w ogóle będzie w stanie zrozumieć problemy klasy robotniczej?

Trafiam na listę wskazówek Nerudy wysłaną przez niego w 1961 r. do Sary Vial, która miała być odpowiedzialna za projekt kolejnego domu poety (tym razem w Valparaiso):

„Santiago zaczyna mnie nużyć, chcę mieć dom w Valparaiso, abym mógł w spokoju żyć i pisać (nie wystarczają mu już do tego dwa wystawne domy, jeden w Santiago, drugi w Isla Negra - przyp. aut.). Musi on spełniać jednak pewne warunki. Nie może znajdować się zbyt za wysoko, ani zbyt za nisko (Valparaiso jest miastem portowym zbudowanym na licznych wzgórzach - j.w.). Musi być odosobniony, ale bez przesady. Sąsiedzi mogą być, ale najlepiej, jak będą niewidoczni. Nie mogę ich widzieć ani słyszeć. Dom musi być oryginalny, ale jednocześnie wygodny. Niezbyt duży, ale i nie mały, daleko od wszystkiego. Ale żeby były jakieś sklepy w pobliżu. Ponadto powinien być bardzo tani. Sądzisz, że będzie możliwe znaleźć coś takiego w Valparaiso?”


Oto jeden z trzech domów Nerudy - La Sebastiana w Valparaiso

Wszystkie warunki postawione przez Nerudę zdają się świadczyć o jego głębokim wyczuciu estetycznym, ale czy nie rujnują one nieco obrazu wielkiego poety zaangażowanego w ruch rewolucyjny? Podobne opinie słyszy się po dzień dzisiejszy na temat Salvadora Allende, którego uważa się w niektórych kręgach za wielkiego zakamuflowanego arystokratę walczącego o polepszenie losu najbiedniejszych, choć osobiście żyjącego w wielkim luksusie.

Mimo podobnych idei postawą różnił się od Nerudy Ernesto Che Guevara, który również przeżył swój drobny epizod w Valparaiso. Pisze o tym w swoim pamiętniku („Notas de viaje”), wspominając dzień, w którym zachwycił się portowym miastem. Razem ze swoim towarzyszem Albertem Ernesto z cierpliwością typową dla chirurga przemierzał miasto, gubiąc się między wzgórzami i ulicami, zaczepiając biedaków i żebraków. Dla Ernesta Valparaiso było jak muzeum niezwykłości, w którym wszystkie kolory miasta mieszają się w jedno. Lecz wnioski wysnute z krótkiego pobytu w mieście miały zupełnie inny charakter. Che Guevara pisze o tym, że został poruszony przez biedotę Valparaiso, w którym każdy mieszkaniec musiał walczyć o przeżycie i o kolejny dzień. W pamiętniku Che Guevary rozmyślania na temat proletariatu przeplatają się z opisami magicznego miasta na wzgórzach. O ile różni się ta perspektywa Che Guevary od postawy Nerudy! I jeszcze tylko dodam, że z braku pieniędzy Ernesto i Alberto musieli po kryjomu wkraść się na statek, by nielegalnie, bez biletu, kontynuować swą podróż na północ (bynajmniej nie była to podróż pierwszą klasą à la Neruda). Wizja proletariatu, zbudowana na podstawie bezpośredniego kontaktu wydaje mi się bardziej szczera niż ta, o której pisał Neruda w wygodnym fotelu w swym trzypiętrowym domu La Sebastiana na wzgórzu Florida, z którego można podziwiać panoramę na 360°.


Taką panoramę można podziwiać z okien La Sebastiany:



Ale takiej już nie:





Oto jedna z wind, którymi wjeżdża się na wzgórza w Valparaiso:





I jedno z wielu obliczy dzisiejszego Valparaiso:


piątek, 19 października 2007

Exodus filmowców




fotografia ze zbioru portalu Memoria Chilena


Do refleksji na temat chilijskiego kina na uchodźstwie skłoniła mnie krótka nota, którą można przeczytać na oficjalnej stronie pani prezydent Chile Michelle Bachelet. Między jedną informacją o audiencji, której wczoraj udzielił jej papież Benedykt XVI a drugą o tym, że właśnie podpisano projekt reformy konstytucyjnej dla uznania ludności rdzennej, można było przeczytać, że Michelle Bachelet była obecna podczas wręczenia prestiżowej nagrody reżyserowi Raoulowi Ruiz w dniu rozpoczęcia II Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rzymie (18 – 27.10.2007).
(W ramach festiwalu odbędzie się również niezwykła retrospektywa filmów chilijskiego twórcy: w ciągu nie całych dwóch tygodni można będzie obejrzeć prawie 50 jego dzieł).
Ten chilijski twórca kina, o którym niedawno można było więcej przeczytać nawet w Polsce, w związku z premierą jego filmu pt. „Klimt”, swoje pierwsze sukcesy na międzynarodowa skalę zaczął odnosić dopiero na obczyźnie (jak łatwo się domyślić – po ’73).

Jest to zjawisko typowe, że brak wolności słowa we własnym kraju skazuje na wygnanie wielu artystów poza jego granice. I nie warto nawet wymieniać polskich przykładów takiego stanu rzeczy, bo są one zbyt liczne i zbyt ewidentne. Powiem tylko, że Chile ma na swoim koncie sporą grupę artystów, którzy dopiero za granicą mieli możliwość rozwinąć skrzydła i uzyskać uznanie (niestety zazwyczaj najpierw wśród zagranicznej krytyki i publiczności, a dopiero później wśród „swoich”). Ziemią obiecaną dla chilijskich uchodźców były głównie kraje europejskie (Francja, RFN, Szwecja, Finlandia), Kanada, Związek Radziecki i Kuba - kraje, w których istniało zainteresowanie osobliwą sytuacją polityczną w Chile.

Wystarczy wymienić paru twórców kina: Miguel Littin (reżyser słynnego filmu „Actas de Marusia”), Helvio Soto („Llueve sobre Santiago”), Antonio Skármeta (bardziej znany jako pisarz niż jako reżyser) Alejandro Jodorowsky (twórca teatru panicznego z Rolandem Toporem i teorii psychomagii, reżyser pamiętnego filmu „Święta krew”, znawca tarota), oraz wspomniany Raoul Ruiz, którego większość filmów to koprodukcje Francja/Włochy/Szwajcaria/Portugalia/Niemcy/UK (choć w niektórych przypadkach koproducentem było również Chile). Nie pomijam również najbardziej znanych dla polskiego czytelnika pisarzy: Luisa Sepúlvedy i Isabel Allende (Sepúlveda żyje dziś w Hiszpanii, a Allende w Stanach Zjednoczonych). Pominę tylko liczbę sprzedanych kopii i języków, na jakie zostały przetłumaczone ich książki, bo mogłyby one niektórym tylko zakręcić w głowie.

Wielkim plusem tego twórczego exodusu (żartobliwie zwykło się mawiać, że uchodźcy po ’73 mieli szczęście otrzymać „beca Pinochet”, czyli stypendium zagraniczne ufundowane przez Pinocheta. Dla mnie osobiście jest to przejaw czarnego humoru. Albo angielskiego – nie bez powodu Chilijczycy są uznawani za Anglików Ameryki Południowej, i to nie tylko dlatego, że ich tydzień pracy jest znacznie dłuższy niż w innych krajach latynoskich) była niezwykła płodność (filmowa) chilijskich reżyserów. Podczas dekady 1973 – 1983 zostało nakręconych 178 filmów! Ten rekord nie został nigdy pobity.


Nie można się jednak dziwi
ć temu exodusowi chilijskich twórców filmu, gdy pomyśli się, że już 11 września 1973 grupy wojskowych wkroczyły do Centrum Filmowego Chile Films i spaliły tysiące metrów klisz filmowych. Pospieszono się również z zamknięciem szkół filmowych na uniwersytetach. Spośród wszelkich form ekspresji, to właśnie kino zostało poddane najostrzejszym represjom w czasie reżimu Pinocheta. Dlaczego właśnie kino? Odpowiedzi można się domyślić czytając reguły zawarte w „Manifeście filmowców chilijskich”, który zawierał następujące wytyczne:


Manifest filmowców partii Unidad Popular:

FILMOWCY CHILIJSCY: nadszedł moment, by wraz z naszym ludem rozpocząć wielkie zadanie tworzenia socjalizmu.

- jest to moment, by zacząć bronić naszych wartości, tożsamości kulturalnej i politycznej

- nie damy się dłużej tłamsić przez klasę dominującą

- dosyć już używania wartości narodowych jako poparcia reżimu kapitalistycznego

- musimy rozpocząć drogę tworzenia kultury ludycznej i wyzwolonej

- długa walka naszego ludu do emancypacji wskaże nam drogę

- chilijska flaga jest flagą walki i wyzwolenia, własnością ludu

- bohaterem będzie każdy anonimowy górnik, lub rolnik, który umarł pewnego ranka nie zrozumiawszy do końca sensu swego istnienia

- przeciwko kulturze anemicznej, która jest pokarmem elity drobnomieszczańskiej, dekadenckiej i sterylnej, mamy zamiar stworzyć kulturę NARODOWĄ i REWOLUCYJNĄ.

Wg powyższych założeń deklarujemy, że:

1) Oprócz tego, że jesteśmy filmowcami, jesteśmy ludźmi zobowiązanymi do tworzenia socjalizmu

2) Kino jest sztuką

3) Kino chilijskie musi być sztuką rewolucyjną

4) Przez sztukę rewolucyjną rozumiemy to, co rodzi się ze współpracy artysty i ludu połączonych wspólnym celem: wyzwoleniem.

5) Uważamy, że kino oddalone od wielkich mas staje się produktem dla elity drobnomieszczańskiej, która nie jest w stanie być motorem historii

6) Każdy Chilijczyk ma jednakowe prawo do dostępu do kina

7) Środki produkcji filmowej powinny być dostępne w jednakowy sposób dla wszystkich filmowców. Prawo ekspresji artystycznej nie jest przywilejem niewielu, lecz należy jednakowo do wszystkich

8) Lud, który posiada kulturę, jest ludem walczącym i wyzwalającym się.

CINEASTAS CHILENOS VENCEREMOS

Na podstawie : « Manifiesto de los cineastas de la Unidad Popular »

Plano secuencia de la memoria de Chile : veinticinco años de cine chileno (1960-1985) / Jacqueline Mouesca. Madrid : Eds. del Litoral, impresión de 1988 (Santiago : Tamarcos)

Długość i szerokość geograficzna, nawet w okresie, kiedy świat jeszcze nie był globalną wioską, okazują się niczym wobec socjalistycznych postulatów.

czwartek, 18 października 2007

Victor Jara – chilijskie “Mury”




Ćwierć wieku i Ocean Atlantycki dzieliły tych dwóch artystów, lecz łączyło ich to, że obaj byli bardami opozycji, pieśniarzami - buntownikami wobec ustroju politycznego dwóch tak odległych od siebie krajów. Pomimo tego, że obaj cieszyli się popularnością w gronie opozycji, dla każdego z nich opozycja oznaczała zupełnie co innego. Różnica polega na tym, że Victor Jara był twórczym oparciem dla pierwszego komunistycznego prezydenta wybranego w demokratycznych wyborach – Salvadora Allende, natomiast Kaczmarski był siłą dla opozycji w komunistycznej Polsce. Obaj umarli młodo. Jara w wieku 41 lat z rąk wojskowych wkrótce po puczu w 1973 roku. Kaczmarski na raka przełyku w wieku 47, tyle że już w trzecim tysiącleciu.

Wywodzący się z chłopskiej rodziny Victor Jara wyznał, że umiłowanie muzyki zawdzięcza swojej matce, Amandzie, której zadedykował jedną piosenkę „Te recuerdo Amanda” (z 1968 roku). W utworze tym miłość pomieszał z klimatem robotniczej codzienności. Ostatnia zwrotka ewidentnie podkreśla bolesny do dziś dla Chilijczyków temat desaparecidos, czyli zaginionych. (Według najnowszych danych instytucji badających zbrodnie junty Pinocheta w okresie od 1973 do 1989 zostało zamordowanych lub zaginęło 3200 osób. Po zamachu prześladowania objęły głównie opozycję polityczną w ramach Operacji Kondor.)




Te recuerdo, Amanda,
la calle mojada,
corriendo a la fábrica
donde trabajaba Manuel.

La sonrisa ancha,
la lluvia en el pelo,
no importaba nada,
ibas a encontarte con él.

Con él, con él, con él, con él.
Son cinco minutos. La vida es eterna en cinco minutos.
Suena la sirena. De vuelta al trabajo
y tu caminando lo iluminas todo,
los cinco minutos te hacen florecer.

(…)

Con él, con él, con él, con él.
que partió a la sierra,
que nunca hizo daño. Que partió a la sierra,
y en cinco minutos quedó destrozado.
Suena la sirena, de vuelta al trabajo
muchos no volvieron, tampoco Manuel.

(a tu partytura)

Piosenka opowiada na pozór sielankową historię zakochanej Amandy, która biegła z radością na spotkanie swego ukochanego do fabryki, w której pracował. Jednak podczas przerwy w pracy nie doszło do umówionego spotkania zakochanych, ponieważ Manuel został wywieziony i zamordowany, jak większość opozycjonistów (Muchos no volvieron, tampoco Manuel). Być może właśnie ta piosenka była swego rodzaju przeczuciem własnego końca: pięc lat po napisaniu tego utworu Victor Jara był torturowany, obcięto mu palce prawej dłoni, by nie mógł grać na gitarze, a następnie zamordowano na stadionie w centrum Santiago (Estadio de Chile). Jego rozstrzelane ciało wyrzucono na ulicę, by dać przykład jaki koniec może czekać wszystkich tych, którzy nie będą chcieli zaakceptować wojskowej dyktatury. Pewien dziennikarz, który znalazł się wraz z Jarą i z wieloma innymi „niewygodnymi” dla Pinocheta ludźmi wspomina moment, w którym zobaczył muzyka pozbawionego palców. Jara miał wówczas powiedzieć: „Spójrz na moje dłonie, spójrz na moje dłonie, rozgnietli mi palce, bym już nigdy nie mógł grać na gitarze...” W trzydzieści lat po tragicznej śmierci (11 września 2003 roku) uhonorowano jego imieniem historyczny stadion, miejsce tortur i przesłuchań wszystkich opozycjonistów. Imię Victora Jary nadano również odkrytej przez radzieckiego astronoma Nikolaia Stepanovicha Chernykhego planetoidzie – „2644 Victor Jara”.





Ale wrócę jeszcze do pewnych wydarzeń poprzedzających wstąpienie Allende na prezydencki stołek. Koniec lat sześćdziesiątych był okresem, w którym ruch robotniczy żył nadzieją na lepszą i sprawiedliwszą przyszłość. Kultura kwitła, a wraz z nią grupy muzyków podkreślających rewolucyjny charakter swej twórczości, których teksty przesycone były hasłami głoszącymi równość klasową, sprawiedliwość i rewolucję. W tym czasie Jara nie tylko koncertował, lecz również reżyserował spektakle wraz z grupą teatralną Uniwersytetu Chilijskiego w Santiago, interesował się folklorem chilijskim, współpracował twórczo z zespołem Quilapayún. W takiej właśnie atmosferze twórczego ferworu odbył się festiwal piosenkarzy folklorystycznych w 1970. Gazeta „El Siglo” z 30 kwietnia 1970 roku zamieszcza notatkę o tym, że także muzyka może być bronią rewolucji. „Gitara i pieśni podniosły się i utworzyły zaciśniętą pięść” – tak oto dziennikarz „El Siglo” przedstawił występ wykonawców muzyki folklorystycznej, w której wziął również udział sam Salvador Allende (brakowało mu wtedy jeszcze pół roku do momentu objęcia władzy). Oczywiście nie obyło się bez propagandowych sloganów: w tle za sceną pojawił się napis „Nie ma rewolucji bez pieśni”, a kandydat na prezydenta Allende oddał hołd zmarłej pieśniarce ViolecieParra, mówiąc, że to właśnie ona podkreślała uparcie niesprawiedliwość, w jakiej żyje społeczeństwo chilijskie. Zapewnił również, że jego partia Unidad Popular będzie w stanie dokonać konkretnych zmian, których Chile potrzebuje. Artyści (wśród nich Victor Jara, Quilapayùn, Angel i Isabel Parra) wyrazili otwarcie swoje poparcie dla przywódcy lewicowej partii. Ze sceny padły również słowa wykonawców: „Śpiew jest dla nas barykadą aby bronić się przed tymi, którzy mają zamiar kolonizować nas na polu kultury”; „Nasze pieśni będą mogły przekształcić się w niebezpieczną broń, dzięki której obudzimy tych, co jeszcze śpią”; „Śpiewamy dla robotników, kobiet, studentów, mieszkańców wsi”. Taka właśnie była publiczność i wielbiciele twórczości Jary.


Trudno w postaci naszego barda Jacka Kaczmarskiego nie doszukać się paru analogii z Victorem Jarą. Twórczość Kaczmarskiego, powszechnie kojarzonego z okresem pierwszej Solidarności oraz stanem wojennym, była rozpowszechniana w nieoficjalnych wydawnictwach i odbierana jako głos antykomunistycznej opozycji. I tu właśnie pojawia się drobna różnica: komunizm w Chile narodził się w jasno określonych okolicznościach wewnętrznych, został zaakceptowany (na parę lat) z racji nieznośnego ucisku społecznego jaki je poprzedzał. W naszym kraju, ze względu na uświęcone tradycje i przywiązania Polacy z pewnością sami z siebie nie zrodziliby reżimu komunistycznego (wg N. Daviesa), tak jak to miało miejsce w Chile, gdzie Salvador Allende został wybrany w demokratycznych wyborach, ku radości represjonowanej klasy robotniczej.

W bogatej twórczości Kaczmarskiego znalazły się utwory ilustrujące wszystkie istotne wydarzenia z lat 1939 – 1989 w Polsce: od najazdu wojsk sowieckich na wschodnią Polskę, poprzez Powstanie Warszawskie, Katyń oraz kolejne punkty zwrotne w historii kraju: Czerwiec i Październik '56, Marzec '68, Grudzień '70, stan wojenny, czas nadziei wiązanych z Okrągłym Stołem i pierestrojką w ZSRR. By nie pisać o „Murach”, wspomnę tylko o dwóch tekstach: „Pięciu sonetach o umieraniu komunizmu”, czy „Rehabilitacji komunistów”. Oto fragment drugiego utworu:


Niepotrzebna jest do tego żadna filozofia,
Żeby wiedzieć, że stworzenia akt - wymaga ofiar.
Cóż dopiero, gdy się tworzy nowe świata zręby,
Kiedy składa się ofiary i popełnia błędy.

Czy tekstu tego nie mógłby napisać Jara krytykując reżim we własnym kraju?

Pomimo rozbieżności w ideach politycznych, Jara – komunista, Kaczmarski – antykomunista (choć jest to duże uproszczenie), obaj śpiewali pieśni o wolności i sprawiedliwości, które stały się pokarmem dla wielu pokoleń uciśnionych ludzi, którym niewygodnie było żyć w zgodzie z panującą władzą. Pomijając okoliczności zewnętrzne i zapatrywania polityczne, teksty Kaczmarskiego i Jary mają zbliżoną treść oraz bliźniaczo podobny odbiór wśród słuchaczy, dla których te dwie postacie stały się symbolem artystycznej walki o wolność.


więcej informacji na temat Victora Jary znajdziesz tutaj.