czwartek, 29 listopada 2007

Przy podwieczorku rozmawiamy o Guillerminie



Pan con palta

czyli chleb z awokado
Najsmaczniejszy składnik podwieczorku


Każdego dnia po południu, tak między godziną 16 a 20, Chilijczycy zwykli zasiadać za stołem w celu „tomar once”. Na początku mojej przygody z Chile „tomar once” znaczyło dla mnie tyle co angielskie „five o’ clock”, czyli herbatka z drobną przekąską. I rzeczywiście „once” jest w Chile rytuałem i ceremonią, obowiązkiem i okazją do wspólnego spędzenia popołudnia. Filiżanka herbaty lub kawy, gorący chleb z masłem i zielonym awokado, dżemem lub wędliną – są to typowe składniki codziennego „once”. Jest to na tyle niezobowiązujący podwieczorek, że zwykle zaprasza się kogoś do siebie do domu „para tomar una rica once” (na pyszny podwieczorek).

„Once” oznacza cyfrę 11, dlatego też można by się długo zastanawiać co ma wspólnego popołudniowy podwieczorek z tą liczbą, skoro wcale się go nie spożywa w godzinach przedpołudniowych. Otóż zwrot „tomar once” wywodzi się z czasów, kiedy robotnicy robili sobie przerwę w pracy na drugie śniadanie, na które składały się kanapki i czasami również aguardiente (czyli mniej więcej odpowiednik naszej polskiej wódki). Żeby jednak ukryć fakt spożywania alkoholu podczas przerwy na drugie śniadanie, ktoś wpadł na pomysł, żeby zamiast aguardiente używać słowa once (11), które odpowiada liczbie liter w nazwie tego alkoholu. I tak się przyjęło: „tomar once” czyli po prostu „pójść na jedenastkę” (a dzisiaj: zjeść podwieczorek).

Aktualnie używa się tego sformuowania nie zważając na to, że zazwyczaj w porze podwieczorku w ogóle alkoholu się nie spożywa. W zamian za to serwuje się herbatki (na które Chilijczycy mówią „aguita” lub „tecito”) lub kawki („cafecito”). Są to oczywiście zdrobnienia od następujących słów: „agua”, „”, „café” (woda, herbata, kawa), które w ustach Chilijczyków nabierają pieszczotliwych odcieni. W ogóle cechą charakterystyczną dla Chilijczyków są wszelkiego rodzaju zdrobnienia przy użyciu jakichkolwiek słów. Dlatego podczas popołudniowego „once” w chilijskich domach pije się herbatki i kawki oraz je się kromeczki podgrzanych chlebków (un pancito calentito) itp.

I właśnie podczas jednego z takich codziennych podwieczorków, zajadając się podgrzanym chlebkiem z awokado (pycha!), tata Daniela opowiedział mi bardzo ciekawą historię.

Kiedy jego mama (a babcia Daniela), Guillermina Rehren, była dwunastoletnią uczennicą w prowincjonalnej szkole na południu Chile (w Temuco), zaprzyjaźniła się z pewną dziewczynką o imieniu Laura. Dziewczynka ta była siostrą nikomu wówczas nieznanego chłopca o imieniu Neftalí Ricardo i nazwisku Reyes Basoalto. Któregoś dnia Guillermina została zaproszona do domu swojej przyjaciółki i tak właśnie ukazała się czternastoletniemu Neftalí, który pobiegł otworzyć jej drzwi. Chłopiec jakby zaniemówił, wydawać by się mogło, że poraziły go błękitne pioruny, które ujrzał wokół Guillerminy. I tak właśnie opisał to w poemacie „¿Dónde estará la Guillermina?” ("Gdzie jest Guillermina?"), kiedy miał już na karku więcej niż pięćdziesiąt lat i przybrany pseudonim Pablo Neruda.

Pierwsze wersy poematu brzmią następująco:

"Cuando mi hermana la invitó

y yo salí a abrirle la puerta

entró el sol,

entraron estrellas,

entraron dos trenzas de trigo

y dos ojos interminables…"

(Kiedy moja siostra ją zaprosiła

i wyszedłem, żeby otworzyć jej drzwi,

weszło słońce,

weszły gwiazdy,

weszły dwa warkocze z pszenicy

i para głębokich oczu bez dna...)

Poemat jest przepiękny. Całość można przeczytać tutaj

a ja może kiedyś zdobędę się na przetłumaczenie go do końca, choć wydaje mi się, że przy tłumaczeniu poezji nigdy nie uda się oddać całego uroku i atmosfery wiersza. Może ktoś inny się pokusi?

"Isla Negra 1968
Dla Guillerminy Rehren,
której wspomnienie mimo upływu czasu
pozostało żywe w jej starym przyjacielu.
Pablo Neruda"

W domu Daniela jest parę książek Nerudy, które poeta podarował jego babci już jako uznany artysta. Artysta, który pomimo mijającego czasu nigdy nie zapomniał o swojej młodzieńczej fascynacji. I nie szkodzi, że w swoim bujnym życiu związał się z wieloma kobietami, które porzucał, kiedy poznawał inne. Jednak lata nie wymazały mu z pamięci dwunastoletniej Guillerminy, której po latach dedykował swoje książki. I właśnie dlatego drugie imię Daniela to Guillermo, na cześć babci, która niestety nie wyszła za mąż za Nerudę (a może właśnie na szczęście), tylko za Luisa Advis Lobos, senatora i burmistrza Iquique, człowieka bardzo cenionego na północy Chile i bardziej stałego w uczuciach niż poeta Pablo. Może i na dobre to wyszło Guillerminie.

"Na stronie 220
piękne wspomnienie

Pablo Neruda

dla Guillerminy Rehren

Październik 1968"

PS. A dyrektorką w szkole w Temuco w czasach, gdy chodziła do niej Guillermina była ni mniej ni więcej tylko sama Gabriela Mistral (pierwsza Literacka Nagroda Nobla dla Chile, w 1945 roku).


A na zdjęciu tata Daniela,
syn Guillerminy, w której zauroczył się Neruda

środa, 28 listopada 2007

Potargana kochanka Nerudy



Ważną cyfrą w biografii Nerudy jest cyfra 3. Taka jest liczba zarówno jego domów, jak i żon.


Obraz namalowany przez Diego Riverę,
portret Matyldy Urrutia („La Chascony”),
który przedstawia podwójne życie Matyldy:
potajemny związek z Nerudą i jego późniejsze zalegalizowanie.
Po prawej stronie obrazu, wśród loków Matyldy –
ukryty profil poety. Taki był ich związek.



Dwa z jego domów, które można dziś zwiedzać jako muzea znajdują się nad Oceanem Spokojnym: jeden w Isla Negra (i choć nazwę tej miejscowości można przetłumaczyć jako Czarna Wyspa, to nie ma ona jednak nic wspólnego z wyspą), drugi w Valparaiso (dom nosi nazwę La Sebastiana). Trzeci z domów poety znajduje się w Santiago, w dzielnicy Bellavista, niedaleko Wzgórza św. Krzysztofa. Ten dom również ma swoje imię: La Chascona.

W Chile słowo to oznacza tyle, co „potargana”, z włosami w nieładzie, i taka właśnie była Matylda, kochanka Nerudy, który wybudował ten dom, aby móc potajemnie spotykać się z nią, podczas gdy legalnie związany był z argentyńską malarką Delią del Carril. Delia była drugą żoną Pabla i była od niego starsza o 20 lat. Pochodziła z bardzo zamożnej arystokratycznej rodziny, co dla Nerudy wiązało się z otrzymaniem wielu przywilejów. Pod koniec lat czterdziestych Neruda poznał trzecią miłość swego życia – Matyldę Urrutia.

Przez pierwsze lata starali się ukryć swój związek spotykając sie potajemnie w domu, który Neruda ochrzcił imieniem „La Chascona” na cześć Matyldy, która miała bujne kręcone włosy. Kiedy Neruda oficjalnie postanowił zakończyć swój związek z Delią, wprowadził się na stałe do „La Chascony” razem z Matyldą. Dom powstał w 1953 roku, kiedy Dalia miała 69 lat, a Pablo zaledwie 49.

Tak jak pozostałe domy poety, wnętrza „La Chascony” przypominają wnętrza statku. Neruda uwielbiał morze, dlatego też wymyślił sobie, że we własnym domu też powinien czuć się jak na statku: wąskie i małe pokoje, nisko zawieszone sufity, drzwi o takiej wysokości, że aby przez nie przejść należy się schylić w pół, kręcone schody... Tak wygląda pierwsza część „La Chascony”, w której znajduje się jadalnia i sypialnia.

Druga część budynku znajduje się o wiele wyżej. Trzeba przejść schodami przez bajecznie zielony ogród, w którym Neruda zaprojektował labirynty strumieni i oczek wodnych dla stworzenia iluzji, że oto znajdujemy się nad oceanem. Schodami dociera się do drugiej częsci, która z kolei przypomina latarnię morską. W wielkim i eleganckim salonie można rozsiąść się jak król na skórzanej kanapie i podziwiać widok Andów przez ogromne okna (tzn. przynajmniej można było w czasach, kiedy żył w tym domu Neruda, bo dzisiaj już widok nie jest tak ujmujący jak zapewne był przed pięćdziesięcioma laty: szczytów Andów nie widać przez unoszący się nad miastem smog oraz przez potężne wieżowce, które bestialsko wdarły się w architekturę miasta).

Kiedy wychodzi się na taras, który znajduje się tuż przy sypialni Nerudy i Matyldy, można odnieść wrażenie, że jest się na pokładzie statku: wrażenie niestabilności zostało uzyskane dzięki nierównej nawierzchni tarasu. I właśnie taka była idea Nerudy: budzić się i wychodzić na taras, żeby wyglądać horyzontu, jak marynarz na statku.

Jest również trzecia część domu, w której znajduje się salon z kominkiem, sekretarzyk oraz czytelnia, w której Neruda kolekcjonował książki francuskich autorów. Tutaj też można podziwiać dyplom i medal, który został mu wręczony w Szwecji w 1971, kiedy został laureatem Literackiej Nagrody Nobla.

poniedziałek, 26 listopada 2007

Koncert Silvio Rodrigueza

W roku 2007 Violeta Parra (o której pisałam wcześniej) obchodziłaby swoje dziewięćdziesiąte urodziny. Z tej okazji w ubiegły piątek w Parku O’Higgins w Santiago zorganizowany został koncert, którego gwiazdą był kubański piosenkarz Silvio Rodriguez. Oprócz niego na scenie wystąpiły gwiazdy chilijskiego rocka: zespół Los Tres (Ich Troje...), Inti Illimani, Congreso oraz inne. Na koncert przyszło ok. 5 tysięcy młodych ludzi. Oto parę zdjęć z piątkowego koncertu i film z recitalu, który został nagrany w Chile w 1990 roku.







Silvio Rodriguez w Chile w 1990 roku

niedziela, 25 listopada 2007

Bogaty Trzeci Świat




Mówi się, że poziom życia w krajach europejskich należy do najwyższych na świecie i na pewno dużo jest w tym prawdy. Lecz nie zawsze poziom życia przeciętnego Polaka jest zbliżony do poziomu życia mieszkańca np. Lukermburga czy Irlandii. Mimo że zwykło się mówić o Chile jak o kraju Trzeciego Świata, wartość Produktu Krajowego Brutto Polski i Chile jest bardzo podobna (PKB per capita, wg PPP: Polska 16 599 USD, Chile 13 745 USD. Dla porównania Luksemburg 87 400 USD, Peru 7 410 USD. Szacowane na 2007 rok). Tak więc bliżej nam do Trzeciego Świata, niż mogłoby się nam wydawać i niż byśmy tego chcieli.

Jednak to, co charakteryzuje kraje Trzeciego Świata, to przede wszystkim nierówna dystrybucja bogactwa. Dlatego też w Chile rzucają się w oczy ogromne dysproporcje w poziomie życia mieszkańców tego kraju. Bogaci Chilijczycy są BARDZO bogaci, a biedni są BARDZO biedni. Tego w Polsce się aż tak bardzo nie widzi, a kontrasty są znacznie mniejsze.

W Santiago bogaci ludzie budują swe domy w ekskluzywnych dzielnicach, z pięknymi ogrodami, basenami, strażnikami, którzy pilnują bezpieczeństwa. W bogatych domach każdy ma swoją (co najmniej jedną) służącą i opiekunkę do dzieci, którymi są Chilijki lub, coraz częściej, Peruwianki, dla których zarobki w Chile są o wiele wyższe niż te w Peru. Kontrasty są ogromne: bogaci rzadko albo wcale spotykają się z biednymi: bogaci mają swoje kluby sportowe i swoje supermarkety, swoje restauracje i szkoły, do których nie mają dostępu ludzie z nizin społecznych. Są to dwa osobne światy, które mają ze sobą niewiele wspólnego i zdaje się, że obydwa funkcjonują w sposób zupełnie niezależny od siebie.

Biedne dzieci chodzą do publicznych szkół, po których mogą sobie tylko pomarzyć o uniwersytecie. Natomiast bogate dzieci chodzą do prywatnych szkół (niemieckich, angielskich itp.), w których miesięczne czesne czasami dochodzi do 1 000 USD. Potem dostają się na prywatne uniwersytety albo nawet wyjeżdżają na studia do Europy lub do Stanów Zjednoczonych. I oczywiste jest, że nigdy nie spotkają się ze swoim rówieśnikiem z biednych dzielnic.


Bogate dzielnice na wschodzie Santiago:
La Reina, Las Condes, Vitacura, Lo Barnechea
.

Z łatwością można zaobserwować jak zmienia się miasto przemierzając je z zachodu na wschód: na zachodzie Santiago znajdują się ubogie dzielnice, do których zaleca się samemu nie wybierać na spacery. Kierując się bardziej na wschód krajobraz zmienia się nie do poznania: nagle ni stąd ni zowąd wyrastają potężne oszklone wieżowce, domy jednorodzinne z pięknymi ogrodami, nagle na ulice wyjeżdżają ekskluzywne jeepy, a w cieniu drzew spacerują z pieskami starsze panie o włosach koloru blond i podejrzanie jasnej karnacji. Jeśli zaczęłoby się rozmowę z taką pania, na pewno pierwszą rzeczą, jaką by uraczyła swego rozmówcę, byłoby dokładne opisanie swojego drzewa genealogicznego, z naciskiem na swój niemiecki lub francuski rodowód i europejskie nazwisko.


Jednym z hobby takich pań jest „REMATE”, czyli aukcje. Czasem majętne rodziny decydują się wystawić na aukcję antyczne meble, obrazy, lampy, fotele w stylu Ludwika XIV, gobeliny, serwisy itp. Wszystko oczywiście przywiezione przez pradziadków z dalekiej Europy, najlepiej z Francji lub Anglii, najlepszej jakości.
Bogaci i starsi mieszkańcy Santiago (zazwyczaj mieszkańcy dzielnicy Providencia oraz innych dzielnic bardziej na wschód od Providenci) lubują się właśnie w takich luksusach. Więc ja też się skusiłam i poszłam na taką aukcję. Oto zdjęcia i dowód na to, jak majętne rodziny żyją sobie w tym biednym kraju Trzeciego Świata:





sobota, 24 listopada 2007

Murales

Bellavista – tak brzmi nazwa dzielnicy Santiago, w której znajduje się jeden z trzech domów Pabla Nerudy – „La Chascona”.
Bellavista jest dzielnicą artystycznej bohemii, znajdującą się między rzeką Mapocho a Wzgórzem świętego Krzysztofa. Mnóstwo tu kawiarni, restauracji, sklepów z biżuterią, ceramiką i narodowym rękodziełem. Taki chilijski Montmartre.
W drodze do domu Nerudy można spotkać się z takimi malowidłami na murach:













czwartek, 22 listopada 2007

Survival – jak przeżyć w metrze


…kiedy temperatura sięga 35 stopni!

Gazeta "El Mercurio" z dn. 21 listopada 2007


O dziewiątej nad ranem jest 23 stopni, co jest dużą przasadą jak na połowę listopada. Normalne temperatury w tym okresie i o tej godzinie wahają się w okolicach 10 stopni. Mieszkańcy Santiago o tej porze roku nie są przyzwyczajeni do takiego upału, który jest normalny, lecz tylko na północy Chile, w stolicy natomiast jest ewenementem. Gazety podają, że tak wysokich temperatur nie notowano w Santiago od 1913 roku! Takie niespotykane upały są częściowo wywołane przez fenomen klimatyczny zwany „La Niña” (mówią o niej pieszczotliwie „Dziewczynka”, ciekawe dlaczego?) związany z obniżeniem temperatury w Pacyfiku i jej podwyższeniem w dolinach.

Najgorzej przetrwać taki upał w metrze. W związku z wprowadzoną w lutym tego roku reformą komunikacji miejskiej (słynne „TRANSANTIAGO”, na które mieszkańcy stolicy narzekają do dzisiaj i wydaje się, że szybko nie przestaną), metro jest zazwyczaj tak przepełnione, że czasem można stracić plecak przytrzaśnięty przez drzwi, ale i tak należy się cieszyć, że samemu udało się wsiąść. I niewiele zmienia fakt, że metro kursuje niezwykle często: średnio czeka się niewiele ponad minutę na kolejne (z taką częstotliwością przynajmniej jeździ na głównej linii numer 1).

I jakby nie było mało, że sama komunikacja funkcjonuje źle, to jeszcze do tego wczoraj po godzinie 18 wieczorem zanotowano prawie 35 stopni w metrze!


Survival na ulicach centrum też trzeba mieć nieźle opanowany: aby nie przykleić się trampkami do chodnika, kiedy czeka się na czerwonym świetle, należy uciec w najbliższą strefę cienia, nawet gdy jest ona znacznie oddalona od przejścia dla pieszych. Ponadto lody, woda i słynne w Chile mote con huesillos, czyli typowy napój bezalkoholowy, idealny na upały i bardzo słodki. Dużo jest w nim ziaren pszenicy, a do tego cała brzoskwinia (niekiedy nawet z pestką). Obowiązkowo cukier i cynamon. Oprócz tego, że mote con huesillos zabija pragnienie, można się tym porządnie najeść.



Osobiście nie narzekam. Jeszcze niedawno budziłam się z widokiem śniegu za oknem i termometrem wskazującym temperaturę poniżej zera. Więc niech sobie Los Santiaguinos narzekają, że im za gorąco i niech sobie moczą stopy w fontannach z terrorem w oczach, ja i tak nie zamieniłabym tego upału na żadną inną pogodę!

Gazeta "El Mercurio" z dn. 21 listopada 2007

środa, 21 listopada 2007

La ciudad de los fotografos



Foto: Ines Pulido


Wczoraj pisałam o spotkaniu z Luisem Navarro, dziś piszę o filmie, w którym go widziałam. „Miasto fotografów” to film o Santiago w czasach dyktatury i o młodych ludziach, którzy swoje aparaty fotograficzne traktowali jak prawdziwą broń. Wychodząc na ulice podczas manifestacji ładowali swoją „broń” dwoma kliszami (na więcej ich nie było stać) i rozpoczynali walkę. Reżyserem filmu jest młody Sebastián Moreno, który stworzył dzieło chóralne, opowieść o ludziach, którzy mieli odwagę dać świadectwo ryzykując wiele.

Wśród fotografów jest wspomniany Luis Navarro, Alvaro Hoppe, Claudio Pérez, Kena Lorenzini oraz wielu innych członków AFI (Stowarzyszenia Fotografów Niezależnych). Każdy z nich ma do opowiedzenia swoją historię, niektórzy nie kryją łez wspomnając przyjaciół, których stracili podczas rządów Pinocheta. Wśród fotografów było także wiele kobiet, nie tylko Chilijek.


Foto: Claudio Pérez


Odkąd zagraniczne media zaczęły interesować się brutalnie tłumionymi manifestacjami, niektóre agencje prasowe postanowiły finansować fotografów ze stowarzyszenia AFI wysyłając im klisze. W ten sposób chilijscy fotoreporterzy nie musieli już zważać na brak materiałów. Często zdarzało się, że w czasie manifestacji wojskowi zmuszali ich do wyciągania kliszy z aparatów. Cały dzień biegania z aparatem na nic.

Lecz w niektórych z nich obudziła się pewna obawa: gwarancją udanego zdjęcia była przemoc, krew, momenty, w których ranni cywile legli na ulicach. W pewnym momencie jednen z fotografów stwierdził, że było to zbyt trudne do przezwyciężenia: udane zdjęcie kosztem nieudzielenia pomocy uczestnikowi manifestacji, który wykrwawiał się po silnym kopnięciu policjanta. Wtedy przestał fotografować. Wkrótce potem stracił swojego przyjaciela fotografa podczas jednej z ulicznych zamieszek.


Foto: Alvaro Hoppe


Film Moreno ukazuje środowisko młodych ludzi z pasją, zawziętych i upartych, którzy wybrali artystyczną formę walki z dyktaturą. Wywiady z reporterami przeplatają się z projekcjami zdjęć, rozmowami z osobami fotografowanymi, matkami zaginionych, które do dziś w swych domach zachowują „kapliczki” ze zdjęciami swych synów czy mężów. I nie przestają z nimi rozmawiać nie chcąc uwierzyć w ich śmierć.


Foto: Luis Navarro


wtorek, 20 listopada 2007

Luis Navarro nie chce zapomnieć




I jak tu nie mówić o szczęśliwych zbiegach okoliczności.
Wczoraj byłam na interview w Centro Cultural Estacion Mapocho – centrum kultury, które wyrosło szesnaście lat temu w miejscu, w którym wcześniej istniał główny dworzec kolejowy w Santiago. Podczas rozmowy do pokoju wszedł Luis Navarro – fotograf, który w latach ’70 i ’80 dokumentował swoją Practiką tragiczne losy chilijskich desaparecidos i ich rodzin. Zaczęliśmy rozmawiać na temat Polaków w Chile, a skończyliśmy parę godzin później na temat tortur, których doświadczył w 1981 z rąk wojskowych. W międzyczasie opowiadał o tym, jak zaczął współpracować z Vicaria de la Solidariedad w celu stworzenia archiwum fotografii osób zaginionych lub zamordowanych podczas dyktatury. Zdjęcia te przynosiły mu kobiety, które w niewyjaśnionych okolicznościach straciły swych mężów, ojców, braci czy synów. Na podstawie zebranych dokumentów można było rozpocząć „walkę z zapomnieniem” (la lucha contra el olvido), a także procesy przeciwko przestępstwom reżimu. Praca Luisa Navarro nie spotkała się z poklaskiem wojskowych, którzy zaaresztowali go i poddali ciężkim torturom. Dwa razy próbowano go zabić, ze względu na jego fotografie obnażające okrucieństwa tamtych lat, przedstawiające ciała ludzi, którzy zostali żywcem wrzuceni do betonowej studni na przykład za to, że głosowali na Allende. Na niektórych zdjęciach można zobaczyć dzieci, które na ubrankach mają przyczepione malutkie fotografie rodziców. Pewnie któregoś dnia wyszli z domu i nie wrócili.


Kobieta, która straciła aż pięć osób ze swojej rodziny.




Zdjęcia pochodzą z albumu „La Potencia de la Memoria

(Luis Navarro)

poniedziałek, 19 listopada 2007

Violeta



foto: Violeta Parra (Portal Memoria Chilena)

W Centrum Kultury Palacio la Moneda w Santiago od niedawna można zapoznać się z dziełami słynnej artystki chilijskiej Violety Parra, której twórczości nie da się opisać w paru słowach. Wiadomo, jest znana jako pieśniarka, poetka, ale już rzadziej pamięta się o tym, że była także malarką i spod jej rąk wyszło wiele oryginalnych gobelinów, masek, ceramik, rzeźb i nie tylko. Jej styl można porównać ze stylem Nikifora: tak jak on, była ona artystycznym samoukiem, a jej twórczość ma wiele elementów wspólnych z prymitywizmem. Nie można pominąć zbieżności między dziełami Parry i malarzy tzw. naiwnych. Tkała, śpiewała, malowała. Jako dziewczynka nauczyła się grać na gitarze i szybko zaczęła komponować własne piosenki.



Żyła w ciągłej podróży: odwiedzała chilijskie wsie, by zbierać wszelkie informacje na temat folkloru. Tak jak Nikifor korzystała przy tworzeniu swych dzieł z przedmiotów użytku codziennego. I wszystko to mogłoby się wydawać takie nieistotne i prowincjonalne, ale nie w przypadku twórczości Violety, która została doceniona również poza granicami Chile. Jej wystawy można było oglądać w paryskim Luwrze, w Szwajcarii, w Stanach Zjednoczonych. W 1954 roku została zaproszona na Kongres Młodzieży do Warszawy, jako reprezentantka folkloru chilijskiego.



Wystawa w Palacio la Moneda jest niewielka: zaledwie dwie salki z gobelinami i obrazami olejnymi. Pełno w nich ludowej zabawy, tańca i muzyki. Z głośników dobiega charakterystyczny śpiew Violety. Wszystko splata się w spójną całość: pijak na obrazie, para tańcząca kuekę, grajek szarpiący struny gitary i jej śpiew w tle.


niedziela, 11 listopada 2007

Masakra




Już za miesiąc w Chile będzie się głośno obchodzić setną rocznicę masakry, której dokonano na strajkujących robotnikach w kopalni saletry w Iquique, w północnej części kraju. Potrafię sobie wyobrazić tłumy, które wówczas wylegną na ulice Santiago. Najciekawsze jest to, że jeszcze do niedawna wiedziało się stosunkowo mało o skutkach tej masakry. Był to temat tabu, o którym najlepiej było nic nie wiedzieć. Głośniej się zrobiło pod koniec lat sześciedziątych, kiedy została skomponowna najsłynniejsza chyba jak do tej pory kantata w Chile „Cantata Popular de Santa Maria de Iquique”. Muzykę do niej skomponował Luis Advis (wujek Daniela), a zinterpretował słynny chilijski zespół Quilapayún. Nie jest to zwykły utwór muzyczny ani lekka piosenka, jest to po prostu przepełniony ideologicznym krzykiem „hymn” wszystkich uciśnionych robotników. Utwór ten ma takie znaczenie dla Chilijczyków, jakie dla nas mają „Mury” Kaczmarskiego.



Ale jakie są korzenie tej kantaty i całej masakry?


Można mówić o złotej epoce w gospodarce chilijskiej od końca XIX w. do lat dwudziestych XX w. Rozkwitał wówczas przemysł wydobywczy, przede wszystkim na północy kraju, gdzie istniało wiele kopalń saletry, których właściciele (z pochodzenia głównie Anglicy) w krótkim czasie dorabiali się wielkich fortun.

Na dobrze prosperujących interesach właścicieli na pewno nie zyskali robotnicy kopalń, którzy w pierwszej dekadzie XX wieku zaczęli zrzeszać się i tworzyć związki zawodowe. Buntowali się przeciwko zbyt długiemu dniu pracy (10, 12 lub więcej godzin dziennie), wypłacaniu pensji w postaci bonów, za które mogli kupować żywność tylko w przykopalnianych sklepach za zawyżone ceny, przeciwko temu, że nie mieli żadnego ubezpieczenia od wypadków przy pracy. Domagali się również między innymi ustanowienia szkół dla robotników i innych drobnych przywilejów, które dzisiaj dla nas są czymś najzupełniej normalnym.

10 grudnia 1907 roku jako pierwsi zastrajkowali robotnicy z kopalni saletry „San Lorenzo”, ale szybko dołączyły do nich inne związki zawodowe z większości kopalń na północy Chile. Przemysł wydobywczy nagle został sparaliżowany. Do robotników chilijskich dołączli robotnicy z Peru, Boliwii i Argentyny. Tydzień później było już sześć tysięcy strajkujących, którzy wybrali na swą „strajkową” siedzibę szkołę imienia św. Marii. W szybkim tempie liczba strajkujących podwoiła się, aż 21 grudnia, w dniu masakry, było ich prawie czternaście tysięcy. Strajkujący domagali się, aby zagraniczni właściciele kopalń zaczęli pertraktacje z rządem w celu polepszenia ich sytuacji.

strajk w Iquique 1907
foto: portal Memoria Chilena


20 grudnia podczas manifestacji wojsko zabiło sześciu strajkujących i raniło wielu innych. Następnego dnia ich ciała pochowano, ale po pogrzebie strajkujący odmówili opuszczenia miasta, jak im to zostało nakazane przez władze i rozpoczęły się nieefektywne negocjacje z rządem. Strajkujący musieli opuścić szkołę, którą zajęli podczas strajku. W przeciwnym wypadku wojsko miało otworzyć ogień. Robotnicy nie opuścili szkoły, w związku z czym rozpoczęła się prawdziwa masakra, zwana Masakrą w szkole Świętej Marii w Iquique (Matanza de la Escuela Santa María de Iquique). Liczbę zabitych trudno jest ustalić: można trafić na źródła, które mówią o 200, inne z kolei podają, że zabitych zostało aż 3600 osób. Nie licząc oczywiście tysięcy rannych. Najgorsze jednak jest to, że wśród strajkujących były również żony i dzieci strajkujących mężczyzn.

Escuela Santa María de Iquique
foto: portal Memoria Chilena

Ogólnie pierwsza dekada ubiegłego wieku była okresem wzmożonej aktywności związków robotniczych w Chile: masy stawały się powoli świadome swojej roli w społeczeństwie. W 1909 r. powstała Chilijska Federacja Robotnicza FOCH (Federacion Obrera de Chile), a w 1912 – Socjalistyczna Partia Robotnicza (Partido Obrero Socialista). Pierwszymi sukcesami wywalczonymi przez związki narodowe były:

-wolne niedziele

-ulepszenie warunków w miejscu pracy i w pracowniczych pomieszczeniach mieszkalnych

-ubezpieczenia od wypadków przy pracy

Od pamiętnego dnia masakry w Iquique wiele się zmieniło i warunki pracy w niektórych sektorach znacznie się polepszyły. Dla wielu jednak data 21 grudnia 1907 roku pozostaje datą symboliczną i dlatego już czekam na huczne obchody rocznicy masakry. Ciekawa jestem, czy manifestacje na ulicach w Santiago będą tak liczne, jak te sto lat temu. Obiecuję zdać z tego relację.




sobota, 10 listopada 2007

Hybryda



Pisząc na temat tożsamości narodowej jakiegoś kraju łatwo wpaść w zasadzkę schematycznego wyliczania stereotypów i etykiet, które przypisuje się danej nacji. Często także można ulec błędnemu przekonaniu, że jest możliwa jednoznaczna i obiektywna ocena cech charakterystycznych dla danego społeczeństwa, nie biorąc pod uwagę faktu, że każde jednostka w społeczeństwie jest inna od drugiej.

Niedawno trafiłam na ciekawą książkę chilijskiego socjologa Jorge Larraín „Identidad chilena” i to właśnie dzięki niej przyszedł mi do głowy pomysł napisania paru słów na bardzo szeroki temat jakim jest tożsamość latynoamerykańska.


Tożsamość latynoamerykańska

Punkt wyjścia: czy możemy mówić o tożsamości europejskiej? A o tej latynoamerykańskiej? Na pierwsze pytanie zwykło się odpowiadać, że kraje europejskie są zbyt zróżnicowane między sobą, by myśleć o wspólnej, jednolitej tożsamości. Co ma wspólnego Norweg z Grekiem? Jednak w przypadku drugiego pytania, o Amerykę Łacińską, łatwo można dać odpowiedź twierdzącą: tak, istnieje coś takiego jak tożsamość latynomerykańska. I pomijam fakt, że kontynent latynoamerykański jest o wiele większy niż Europa (odległość między Meksykiem a Chile jest bez porównania większa niż między Norwegią a Grecją). Z naszego europejskiego punktu widzenia Ameryka Łacińska jest w miarę jednolitym i spójnym tworem, którego większość mieszkańców mówi w tym samym języku, jednak zwraca się zbyt mało uwagi na ogromne różnice kulturowe, społeczne, gospodarcze, polityczne, klimatyczne itp. między różnymi krajami kontynentu.

Idea tożsamości latynoamerykańskiej wydaje się na pierwszy rzut oka czymś oczywistym ze względu na parę czynników, które są w miarę jednakowe bez względu na kraj:

- język hiszpański (którym posługują się wszyscy oprócz Brazylijczyków)

- wysoki odsetek ludności rdzennej

- równie wysoki odsetek Metysów

- katolicyzm jako religia dominująca

- miłość do fútbolu

Są to główne elementy, które mogą świadczyć o wspólnej tożsamości latynoamerkańskiej. Poza tymi wspólnymi elementami mieszkańcy każdego kraju mają serię swoich narodowych cech.

Poza tym można podzielić kraje Ameryki Łacińskiej w parę schematycznych podgrup, tak jak podaje to Larraín, w zależności od ludności, jaka je zamieszkuje :

- Ameryka rdzenna (ludność rdzenna: Peru, Boliwia, Ekwador, Meksyk, kraje Ameryki Środkowej)

- Ameryka Metysów (ludność mieszana: Paragwaj, Brazylia, Chile, Kolumbia, Wenezuela)

- Ameryka europejska (imigracja europejska: Argentyna, Urugwaj)

Oczywiście takie podziały są płynne i nie do końca obiektywne. Ale dla uogólnienia można czasem skorzystać z takiego schematu.


Yamanas, 1882-83
foto: "Tierra de Humo", LOM Ediciones

Metysi biologiczni i kulturowi

Ogólnie rzecz biorąc większość mieszkańców tego kontynentu jest Metysami, i to nie tylko biologicznymi, ale także kulturowymi. "Bycie Metysem oznacza, że nie jest się ani Europejczykiem, ani Indianinem. Jest się nikim bez pomysłu na siebie" (M. Langon). Przykładowym „produktem” i zarazem twórcą „mieszanki” (el mestizaje) kulturowej jest poeta z Nikaragui Rubén Darío, który twierdził, że był wiernym kontynuatorem poezji francuskiej, podczas gdy w rzeczywistości tworzył on swój specyficzny nurt poetycki – efekt tej „mieszanki” kulturowej. To samo można powiedzieć o „szkole z Cuzco”, stylu w malarstwie, który powstał w wyniku fuzji prądów w sztuce europejskiej i prekolumbijskiej oraz w ogóle o literaturze iberoamenrykańskiej, którą można określić jako płynną mieszaninę stylów i tendencji literackich pochodzących z przeróżnych epok i połączonych w jedną całość.

Kultura niska – kultura wysoka

Kolonizacja Ameryki Południowej zniszczyła rdzenne systemy społeczne i stworzyła nową strukturę w formie hybrydy. Oczywiście nowy twór cywilizacji został usytuowany na pozycji podrzędnej i podporządkowanej koronie hiszpańskiej i do dziś (choć mija już prawie 200 lat od uzyskania niepodległości przez większości krajów) brakuje mu spójności. Mówi się nawet, że historia Ameryki Łacińskiej to idealny przykład anty-tożsamości (Carlos Pérez, „La no identidad latinoamenricana”, 1991).

Bierze się to stąd, że zwykło się nie doceniać sztuki produkowanej przez ludność rdzenną, uważaną przez osoby z wyższych sfer za coś niedorównującego sztuce europejskiej lub amerykańskiej (USA). Do niedawna osobom dobrze usytuowanym materialnie daleko było do identyfikacji z kulturą kontynentu. Powielali (i niektórzy do dziś powielają) europejski styl życia, uważając go za lepszy i bardziej szlachetny. Biżuteria Indian Mapuche w Chile jest atrakcją jedynie dla turystów, podczas gdy dla zamożnych mieszkańców Santiago nie ma ona żadnego znaczenia. Wyżej cenione są wszelkie produkty pochodzenia europejskiego.

Dopiero w drugiej połowie XX wieku mieszkańcy Ameryki Łacińskiej zaczęli dostrzegać i doceniać wytwory własnego talentu: sztukę Indian, „czarną” muzykę, literaturę iberoamerykańską, rękodzięło ludności rdzennej itp. Dopiero w chwili, gdy Ameryka Łacińska doceniła swoją oryginalność, uzyskała szacunek reszty świata. I to właśnie powrót do korzeni jest jedną z form budowania własnej tożsamości. Szkoda tylko, że to są dopiero pierwsze nieśmiałe kroki, które od niedawna stawiają kraje Ameryki Południowej.

foto: Louis Stettner
"Chile en el corazon", LOM Ediciones