czwartek, 31 stycznia 2008

Lector in fabula, czyli trochę na Wasz temat



Mój pomocnik do spraw lustracji Google Analytics


Raz na jakiś czas zaglądam na taką pomocną stronę Google Analytics, żeby dowiedzieć się czegoś na Wasz temat. Za pomocą tej strony mogę na przykład odkryć jakim sposobem trafiliście na tego bloga, skąd jesteście, co Was interesuje, przy którym poście posiedzieliście trochę dłużej itp. W ten sposób czuję, że nie zawsze moje pisanie jest jak rzucanie grochem o ścianę – ku mojej wielkiej radości jest Was sporo, Czytelnicy! Cieszę się z tego ogromnie, bo nie spodziewałam się, że taki niespełna czteromiesięczny, raczkujący bobas, może mieć tyle wizyt!

Ale od początku: największa grupa osób odwiedzających ten blog znajduje się oczywiście w Polsce (i nie ma się tu czemu dziwić!). Zapewne zawdzięczam to mojej rodzinie i przyjaciołom, że to właśnie z Łodzi jest najwięcej czytelników, troszkę mniej z Warszawy, prawie tyle samo z Krakowa i Poznania, a tuż za nimi Katowice, Wrocław oraz wiele wiele innych miast większych i mniejszych!

Zaraz po Polsce przychodzi kolej na Hiszpanię! Ilu Polaków się znajduje na tym przepięknym Półwyspie! W Granadzie, Madrycie, Burgos, Barcelonie! Po prostu czuję się, jakbym dysponowała danymi dotyczącymi statystyk emigracji polskiej za granicą (bo przypuszczam, że Hiszpanie nie czytają tego bloga po polsku).

Z tajnych danych, którymi dysponuję, mogę również wywnioskować, że spora liczba osób, które odwiedzają ten blog, mieszka w Anglii i Irlandii, a także w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. Przypadkowy, przelotny i pewnie zabłąkany czytelnik z Indii chyba tylko na chwilkę tu wdepnął, po czym w ciągu niecałej sekundy ulotnił się wystraszony przez dziwne znaki polskiego alfabetu, ale mimo wszystko mój system dochodzeniowo-lustracyjny Google Analytics i tak go namierzył (nikt nie może czuć się bezpieczny!).

A dla mnie tym większa radocha, że nawet można wpaść na ten blog w dalekich Indiach.

Dużą ciekawostką jest zawsze dla mnie odkrycie “słów kluczowych”, za pomocą których tutaj trafiliście. Każdy wklepuje sobie bez skrępowania temat, który go interesuje, bez myślenia o późniejszych konsekwencjach, a tu CAP!, mój pomocnik do spraw lustracji pomaga mi namierzyć każdy Wasz podejrzany krok:



na przykład ktoś wpisuje “angielski dżentelmen znaczenie” i nie wiedzieć czemu trafia na stronę http://mi-chile-querido.blogspot.com/. Albo inna osoba (pewnie poddenerwowana brakiem pomysłów) pyta w Google: “co dziś na podwieczorek?”. Kurczę, aż mi głupio, że ktoś, kto szukał konkretnej odpowiedzi na frapujące pytanie, trafił na ten blog bez żadnych pożytecznych wskazówek! A już zupełnie czuję własną niemoc, gdy nie potrafię pomoć osobie chcącej się dowiedzieć: “czy da się zjeść cynamon?

Tym bardziej nie potrafię znaleźć sensownej odpowiedzi na to, jak Google mogło zaproponować mój blog w ofercie odpowiedzi na to oraz masę innych pytań! Podobne wątpliwości nasuwają mi się, gdy dowiaduję się o takich “słowach kluczach” doprowadzających do tego bloga i sprawiających, że czuję się osobą niekompetentą w temacie:

hobbi dla pań”, “nagie męskie torsy”, “geny niemców”, “indianie choroba jaja”, “majtki na lewą stronę”, “obrona architektów krajobrazu grudzień 2007”, “podanie o obniżenie czesnego”, “rok temu pod pałacem kultury była choinka zdjęcia”, “strój freda flinstona”, “w jakich kieliszkach lub szklankch podawać napoje?”, “wybory 2007 w zawoi zdjęcia tych co wygrali”.

Przepraszam wszystkich, którzy próbowali znaleźć odpowiedzi na swoje pytania na tym blogu i jedyne, z czym się tu zetknęli to wielkie rozczarowanie.

Ale tak trochę bardziej poważnie, to widzę, że jest spora grupa osób, które myślą o przeprowadzce do Chile lub innych krajów Ameryki Łacińskiej. Często pojawiają się pytania o pracę w Chile, poziom życia i zarobki w tym kraju oraz czy łatwo można tu zatrudnić służącą. Wiele osób trafia tutaj zastanawiając się, czy rzeczywiście w Chile żyje się jak w Trzecim Świecie. Odpowiem tylko (bazując się na moich doświadczeniach w Santiago), że zależy to od dzielnicy, w której się mieszka.

Ale ogólnie nie jest źle! Wręcz przeciwnie! I o tym staram się pisać.

Drodzy Czytelnicy! Jest dla mnie wielką radością śledzić te wszystkie statystyki i dowiadywać się o Was każdym razem czegoś więcej. Lecz największą moją radością jest to, że wpadacie tu czasem i zostawiacie po sobie jakies ślady. Każde komentarze, które umieszczacie pod tekstem są dla mnie drogocenną wskazówką na temat tego, co ulepszyć, o czym pisać więcej, a w jakich kwestiach mniej przynudzać! Pozdrawiam Was wszystkich, tych, którzy trafili tu z determinacją oraz tych, którzy szukając stroju freda flinstona na chwilę zboczyli z trasy i poświęcili swoje 5 minut na zobaczenie o co tu w ogóle chodzi! Dzięki!




wtorek, 29 stycznia 2008

Cukrowa kurtyna




Kto z Was nie zna piosenki Jacka Kaczmarskiego pt. “Nasza klasa”, ręka do góry. Przypuszczam, że każdy kojarzy choć trochę ten tekst:

Co się stało z naszą klasą?
Pyta Adam w Tel-Avivie,
Ciężko sprostać takim czasom,
Ciężko w ogóle żyć uczciwie -
Co się stało z naszą klasą?
Wojtek w Szwecji, w porno klubie
Pisze - dobrze mi tu płacą
Za to, co i tak wszak lubię.

Kaśka z Piotrkiem są w Kanadzie,
Bo tam mają perspektywy,

Staszek w Stanach sobie radzi,

Paweł do Paryża przywykł,

Gośka z Przemkiem ledwie przędą,

W maju będzie trzeci bachor.

Próżno skarżą się urzędom,

Że też chcieliby na Zachód.

Lista osób mieszkających na Zachodzie lub marzących o Zachodzie ciągnie się w piosence przez jeszcze parę kolejnych zwrotek. I choć tekst ten z powodu swoich lat mógłby wydawać się całkiem wytarty, to jednak wcale tak nie jest. Słowa Kaczmarskiego zadziwiają aktualnością: wielka emigracja od czasów Mickiewicza i Słowackiego, przez epokę Kaczmarskiego, aż do tej naszej współczesnej ery sławnych hermanitos gemelos, przychodzi falami i falami wylewa się z naszego kraju.

Jednak nie my pierwsi i nie ostatni.



Wczoraj byłam na filmie “El telón de azúcar”, czyli “Cukrowa kurtyna” w kinie Normandie w centrum Santiago. Uwielbiam takie kameralne kina! Przypomina mi ono kino Tatry w Łodzi: drewniane, trzeszczące i niewygodne krzesła, stary bileter – okularnik w okienku, zapach ubiegłego wieku wymieszany z dymem papierosów, no i oczywiście ta niesamowita publiczność… Czyli sześć osób na krzyż, w tym jedno małżeństwo staruszków, którzy odkładają każde peso z emerytury na bilet do kina, jakaś samotna kobieta w dużym koku, pan w wytartej marynarce i pewnie z dziurą w skarpecie oraz jakieś dwie nastolatki, które (mogę się założyć) właśnie uciekły z lekcji.

No i taki trochę niszowy film o cukrowej kurtynie. Ale o co w ogóle chodzi?

Dlaczego zaczęłam od tej piosenki Kaczmarskiego? Otóż w “Cukrowej kurtynie” w jednej z ostatnich scen pojawia się pewien trzydziestolatek, który opowiada o swoich przyjaciołach ze szkolnych lat: “Carlos mieszka w Miami, María w Paryżu, Carolina i Patricia w Toronto, Jaime w Rzymie, Ignacio w Nowym Jorku, a Juan i Xaviera w Sydney” (cytuję oczywiście z pamięci).

Lecz kim właściwie są Carlos, Carolina, Ignacio czy Jaime? I o czym w ogóle jest ten film? Proszę o chwilkę cierpliwości, już wyjaśniam.

Film dokumentalny “Cukrowa kurtyna” nakręcony w 2005 roku przez Camilę Guzmán Urzúa (Chilijkę z urodzenia, Kubankę z sentymentu) opowiada o dzieciństwie spędzonym na łonie wiecznie słonecznej i idealnej Kuby. Camila Guzmán Urzúa (rocznik 1971) jest córką znanego dokumentalisty chilijskiego Patricio Guzmána, która w wieku dwóch lat opuściła Chile w celu zamieszkania ze swoimi rodzicami w Hawanie. Uchodźcom politycznym rząd kubański oferował wówczas darmowe i umeblowane mieszkania oraz narodowość kubańską od ręki.

Camila, po prawie dwudziestu latach spędzonych na Kubie, czuła się prawdziwą Kubanką: mówiła z kubańskim akcentem, myślała również w podobny sposób jak inni mieszkańcy tego “raju na ziemi”. Jej wspomnienia z dzieciństwa przepełnione są wiarą w ideały. Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych Camila opuściła wyspę (zaczęła studia w Londynie, później współpracowała jako asystent przy kręceniu filmów w różnych krajach Europy, obecnie mieszka w Paryżu) i wróciła na Kubę po kilkunastu latach nieobecności w celu nakręcenia dokumentu o utraconych ideałach i marzeniach.



W filmie biorą udział jej przyjaciele ze szkolnych lat, którzy tak jak i ona, w złotych latach Kuby (kiedy niczego nie brakowało, ludzie żyli w dostatku i nie troszczyli się ani o pracę ani o pieniądze), chodzili do szkoły, gdzie uczono ich, by byli tacy jak Che.

Przed rozpoczęciem każdego dnia w szkole dzieci z radością odśpiewywały hymn na cześć Kuby, kraju mlekiem i miodem płynącym. Tak mniej więcej wyglądała Kuba, gdy Camila w roku szkolnym 1978 – 1979 szła do pierwszej klasy.

Teraz, po kilkunastu latach, Camila wróciła na Kubę, by nakręcić film, w którym opowiada o rozczarowaniu całej generacji ludzi takich jak ona. Dzisiejsza Kuba w “Cukrowej kurtynie” daje o sobie nie najlepsze świadectwo: zapuszczone budynki, brudne ulice, odrapane i zniszczone domy, w których mieszkają Kubańczycy pozbawieni złudzeń i bez szans na kupno mleka. Wielkie marzenie o rewolucji zostało tylko wyblakłym transparentem gdzieś na zgliszczach miasta, które kiedyś pewnie mogło i zachwycać, lecz dziś należy mu się tylko współczucie.

W filmie Camili Guzmán występują jej przyjaciele ze szkoły, lecz tylko ich niewielka część została na Kubie. Dwa miliony osób z generacji Camili (dzisiejszych trzydziesto i czterdziestolatków) wyjechały w poszukiwaniu lepszych perspektyw, tak jak to czyni obecnie spora grupa Polaków. Wszystkich tych ludzi łączy jedno: zostali wychowani w wierze w rewolucję, w złotym okresie Kuby, która po roku 1989 zdecydowanie zmieniła swoje oblicze. Dziś byli entuzjaści Che uciekają do Miami, mimo że kilkanaście lat temu pisali w swoich szkolnych wypracowaniach słowa nienawiści wobec imperialnej polityki USA.


PS. Moment godny odnotowania: krótko po rozpoczęciu projekcji filmowej (oczywiście nie obyło się bez małego poślizgu: chyba stuletni projektor się zaciął) pojawiła się krótka scena dokumentująca wizytę Fidela Castro w Santiago de Chile. Czarno – białe postaci kubańskiego przywódcy i jego chilijskiego odpowiednika Salvadora Allende jechały samochodem w czarno – białym centrum Santiago. Nagle na sali kinowej rozległy się głośnie oklaski. Trwały dość długo, dopóki nie zmieniła się scena filmu. Potem cisza i ciemno, na sali mrok, a ja się tylko zastanowiłam przez chwilę czy było to małżeństwo staruszków czy pani w koku czy może pan w wytartej marynarce.



trailer filmu



Konfliktu ciąg dalszy



David Choquehanca (Boliwia), José Antonio García Belaúnde (Peru)
i Alejandro Foxley (Chile)



Niedawno pisałam o zaostrzającym się konflikcie na linii Chile – Peru. Konflikt ten wybiega jednak poza te dwa kraje i zaczyna obejmować również inne kraje andyjskie, jak np. Ekwador, który z zainteresowaniem śledzi całą sprawę, ponieważ decyzja Trybunału Haskiego mogłaby wpłynąć także na morską granicę między Peru a Ekwadorem.

Minister Spraw Zagranicznych Chile, Alejandro Foxley, spotkał się z szefami MSZ Ekwadoru, Kolumbii i Boliwii w Cartagenie de Indias (Kolumbia), w celu przedyskutowania sytuacji dotyczącej morskiej linii granicznej między Chile a Peru. Dyskusja odbyła się przy okazji Zjazdu Ministrów Spraw Zagranicznych Unasur (Unii Krajów Południowoamerykańskich). Celem rozmów było ustalenie ewentualnej współpracy między państwami biorącymi udział w konflikcie granicznym. Foxley przedstawił pozycję Chile, jednak zapewnił, że jego zamiarem nie było organizowanie lobby. Stwierdził on, że granica morska między Chile a Peru została definitywnie ustalona na mocy Traktatu z 1929 roku oraz umów z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, wobec czego nie uznaje pozwu, który rząd Peru złożył w Trybunale Haskim.

Uczestnicząca w spotkaniu szefowa MSZ Ekwadoru, María Isabel Salvador, wyraziła swoją solidarność wobec rządu Chile, stwierdzając, że także dla Ekwadoru umowy z roku 1952 („Deklaracja z Santiago dotycząca Strefy Morskiej”) oraz z 1954 (Umowa dotycząca granicznej strefy morskiej) podpisane między Chile, Peru i Ekwadorem są decydujące w tej sprawie. Pani minister podkreśliła, że decyzja Trybunału Haskiego będzie miała również duże znaczenie dla Ekwadoru i dla jego południowej granicy morskiej z Peru.

Rozmowa Foxleya z Davidem Choquehanca (Ministrem Spraw Zagranicznych Boliwii) miała na celu podkreślenie faktu, że wniosek wniesiony przez Peru przed Trybunał Sprawiedliwości może negatywnie wpłynąć na boliwijskie aspiracje otrzymania dostępu do morza.

Obie strony konfliktu, chilijska i peruwiańska, przyznają, że ich bilateralne relacje ucierpiały w znaczący sposób od chwili, kiedy Lima zaczęła poddawać w wątpliwość aktualność traktatów dotyczących morskiej linii granicznej. Minister Spraw Zagranicznych Peru, José Antonio García Belaúnde zapewnił jednak, że silne ochłodzenie stosunków politycznych na linii Chile – Peru nie było zamiarem peruwiańskiego rządu.

(Na podstawie "El Mercurio" z dn. 28.01.2008r.)

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Gdzie torturowano panią prezydent

Zdjęcia więźniów Villi Grimaldi



Kiedy szukam w Google informacji na temat Villi Grimaldi na liście znalezionych ukazują się dane, których nie spodziewałam się odnaleźć. Otóż Villa Grimaldi jawi się jako czterogwiazdkowy hotel z basenem na Lazurowym Wybrzeżu lub jako rezydencja wybudowana przez królewską rodzinę Monako. Nie tego jednak szukałam.

Zawiedziona informacjami zaproponowanymi przez wyszukiwarkę postanowiłam udać się do Villi Grimaldi osobiście. Lecz nie na samo Lazurowe Wybrzeże, tylko na ulicę José Arrieta w Santiago. Owszem, nawet tutaj jest basen: w tym jednak nie kąpią się turyści. Basen w Villa Grimaldi w Santiago służył w latach siedemdziesiątych do torturowania przetrzymywanych tu więźniów.


Mur, na którym wypisane są nazwiska osób zaginionych lub zamordowanych

Wśród więźniów politycznych, którzy trafili do tego miejsca tortur, znalazła się również matka obecnej pani prezydent, jak również sama Michelle Bachelet (ojciec Michelle, popierający prezydenta Allende, zmarł wskutek tortur w więzieniu w 1974 roku). Liczbę osób, które zostały zamordowane w Villa Grimaldi przez funkcjonariuszy DINA (Dirección de Inteligencia Nacional) szacuje się na 226, a więźniów, którym (tak jak Bachelet) udało się przeżyć – było ponad cztery tysiące. Villa Grimaldi była miejscem idealnym do uczynienia z niej miejsca przesłuchań i tortur: oddalona od centrum, w dzielnicy zamieszkałej przez niewiele osób, otoczona wysokim murem… Ciężarówki pełne młodych aktywistów sprzyjających prezydentowi Allende wjeżdżały przez bramę, której zamknięcie pozbawiało więźniów wszelkiej nadziei na opuszczenie katowni. Metody tortur były następujące:

- wieszanie więźniów do góry nogami na gałęziach drzewa

- umieszczanie więźniów w celach o rozmiarach 1m×1m (3 cm dziurka miała zapewniać dostęp do świeżego powietrza)

- parilla (czyli tzw. grill) – przywiązywanie nagich więźniów do łóżek elektrycznych

- przetrzymywanie więźniów przez czas nieokreślony w bardzo ciasnych pomieszczeniach w wieży, z zalepionymi oczami i bez jedzenia, wśród własnych ekskrementów

- przejeżdżanie po nogach więźniów samochodami

O torturach, jakie stosowano na więźniarkach trudno mi pisać, bo niektóre słowa aż trudno wklepać w klawiaturę (tak jak z trudem przechodzą przez gardło).


Cela dla więźniarek


Może taki cytat odda atmosferę tego miejsca:

"Dzień rozpoczyna się śniadaniem, które zawiera połówkę chleba oraz gotującą się herbatę w metalowym kubku. Popołudniowy posiłek składa się z zupy z skórkami z ziemniaków i kawałków marchewki. Czasami podaje się pozostałości jedzenia agentów, wymieszane pestki oliwek, kawałki ryb i ości. Jest to prawie niemożliwe do przełknięcia. Krzyki i jęczenia i tak odbierają apetyt. Jednak jesteśmy zmuszani do tego. Podczas gdy oni nie przestają wołać ludzi na „parilla” (metoda tortur polegająca na przypiekaniu ludzi), niekończące się przesłuchiwania... Jest to świat kontrastu. Strażnicy grają na gitarze przy akompaniamencie jęków, podczas gdy za rogiem, leżący na podłodze, Manuel Diaz, zwany "El Tano" umiera powoli…" (cytat z “La Guerra Oculta: Detenidos-Desaparecidos”, autorzy: Carmen Ortuzar i Marcela Otero, Revista Hoy. Za: Wikipedia).

Dzisiaj nie pozostało wiele z Villa Grimaldi. Budynki, w których przetrzymywano więźniów zostały zniszczone, obecnie można zobaczyć tylko fundamenty, ale i tak dzięki nim można dowiedzieć się jakich rozmiarów były cele. W 1997 roku utworzono na zgliszczach Villi Park Pokoju w celu uczczenia wszystkich tych, którzy znaleźli się tu wbrew swojej woli w latach 1973 – 1978. Można tu teraz zobaczyć fotografie osób zamordowanych lub zaginionych, mur, na którym wypisane są nazwiska tych osób oraz placyk pełen róż symbolizujących wszystkie torturowane tu kobiety (a wśród nich Michelle Bachelet).


placyk pełen róż symbolizujących wszystkie torturowane tu kobiety


Ojciec Michelle Bachelet był generałem lotnictwa, który w 1973 po zamachu stanu Pinocheta został osadzony w więzieniu pod zarzutem zdrady kraju. Zmarł w wyniku tortur w marcu 1974. W Villi Grimaldi znalazła się również jej matka i sama Bachelet. Wypuszczone w 1975, zdecydowały się wyjechać do Australii.

Na zdjęciu od lewej: Halina, Ewa Wójciak, ja i Michelle Bachelet

(zdj. Jacek Kobra)

(Dziękuję aktorom Teatru Ósmego Dnia!)

środa, 23 stycznia 2008

Realizm nie taki znów magiczny




Film Raúla RuizaDias de campo” jest dla mnie ciekawym odkryciem. Tak jak Krzysztof Kieślowski, Raúl Ruiz stworzył swoje najlepsze filmy we Francji, tak jakby w Chile nie mógł do końca rozwinąć skrzydeł. Większość jego filmów to koprodukcje europejskie, w swoim kraju nie jest tak ceniony jak we Francji czy we Włoszech. W Polsce jest znany przede wszystkim jako reżyser “Klimta” i “Czasu odnalezionego” na podstawie ostatniego tomu “W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta.

W 2004 roku niespodziewanie Ruiz wyreżyserował film jak najbardziej chilijski: z chilijską obsadą, chilijską scenerią, chilijską historią w tle. I przede wszystkim z chilijską atmosferą, która dla mnie jest magiczną esencją filmu “Dni na wsi”. Atmosferę tę tworzą takie postaci jak włóczący się gaucho, para tańcząca kuekę na łące, pisarz, który nosi się z zamiarem napisania powieści, lecz wciąż nie może uporać się z pierwszym zdaniem…


kadr z filmu “Dias de campo

Wyobraźcie sobie taki powolny rytm filmu:

Posiadłość ziemska zamożnego Chilijczyka don Fernando, który żyje sam usiłując napisać książkę.

Duży ogród, w którym pojawiają znikąd nikomu nieznane osoby: postrzelony przed laty sąsiad przechadzający się po posiadłości, za którym włóczą się psy, a służba bezskutecznie próbuje go przegonić wymachując miotłą. Wieśniak, którego nikt nie zapraszał, pojawia się w ogrodzie w swoim typowym wiejskim poncho, żeby równie niepostrzeżenie zniknąć. Człowiek, który przyśnił się właścicielowi ziemskiemu w nocy, nagle postanawia mu się ukazać również na jawie.

Takie postaci ze snu, martwi, postrzeleni, włóczędzy ukazują się bez zaproszenia w ogrodzie don Fernando. Ale ich pojawienie się nie zbija nikogo z tropu, nikogo nie wprawia w osłupienie. Pojawia się duch zmarłego? No tak, należy to zaakceptować, tak jak akceptuje się wizytę listonosza, czy mleczarza. W ten sam sposób przyjmuje się wizytę człowieka, który nocą ukazał się we śnie, a następnego dnia rano stuka do drzwi domu. Jak stuka, to przecież trzeba mu otworzyć, porozmawiać, a potem pożegnać. Bez większego zdziwienia.

Tak jak w “Domu duchówIsabel Allende, w którym babka (jeszcze za życia) zapraszała swoich gości na wieczory spirytualistyczne, przesuwała stolik mocą wytężonego umysłu, a głowa zmarłej matki mogła zalegać w szafie latami. Zmarli byli stałymi bywalcami domu, nikt nie dziwił się, gdy jakiś pradziadek, o którym już świat dawno zapomniał, pojawiał się bez zapowiedzi i wprowadzał zamieszanie swoją osobą. Obecność duchów była obecnością oczywistą i naturalną, nie było powodu do robinia paniki, gdy duch zmarłej babki nagle robił przemeblowanie w całym domu.



Zastanawiałam się, czy ta wybujała fantazja jest typowa tylko dla artystów iberoamerykańskich, którzy w celu utrzymania się na fali boomu realizmu magicznego wymyślają niestworzone historie, lecz coraz bardziej jestem przekonana, że taki sposób widzenia świata nie jest jedynie efektem minionej już mody na prozę latynoamerykańską, ale czymś głęboko zakorzenionym w tej kulturze. Ta fantazja wydaje się owocem specyficznej wrażliwości Latynosów i ich umiejętności dostrzegania tego, czego współcześni ludzie nie potrafią dostrzec. Trochę tak jak z przytłumionym zmysłem, czy utraconym instynktem (kot, któremu właściciel codziennie zapewnia miskę pokarmu zapomina lub traci umiejętność polowania na myszy).

Daniel, który jest osobą jak najbardziej racjonalną (jak można być nieracjonalnym inżynierem elektroniki?) opowiedział mi ostatnio, że od wielu lat jego rodzice próbują sprzedać pewną posiadłość w Santiago. Ziemię tę kupił wiele lat temu jego dziadek, a w testamencie przepisał ją swoim trzem córkom z zastrzeżeniem, że mają nią dobrze zarządzać. Ale wiadomo: czasy się zmieniają, zaistniały inne potrzeby, siostry zdecydowały sprzedać ziemię. I co powiecie na to, że od paru lat usilnie próbują ją spieniężyć, lecz na przeszkodzie stają im najprzeróżniejsze wydarzenia, czasem tak absurdalne i niewytłumaczalne, że włos się na głowie jeży. Ludzie, którzy mieszkają nieopodal posiadłości opowiadają, że dziadek (pochowany dziesięć lat temu) każdej nocy pilnuje terenu, przechadza się, krąży niespokojnie wokół ogrodzenia. Nie chce się pan prędko pozbyć swej własności, którą zostawił w spadku marnotrawnym córkom!

Historia ta została mi opowiedziana jako jedna z wielu normalnych historii życia codziennego, bez próby nadania jej tonu niezwykłości rodem z książek Márqueza czy właśnie Allende. Historii takich jak ta nasłuchałam się już tutaj wiele, łącznie z wszelkimi detalami biografii dziadka masona, który nocami wymykał się z domu na spotkania z członkami loży.

Dlatego coraz bardziej jestem skłonna uwierzyć, że sposób, w jaki przedstawia świat Raúl Ruiz w filmie “Dni na wsi”, czy Isabel Allende w swoich książkach, nie jest próbą stworzenia na siłę jakiejś logiki latynoamerykańskiej, lecz prawdziwym i szczerym przedstawieniem świata takim, jakim się go widzi, z jaką wrażliwością się go odbiera, jakimi zmysłami się go postrzega.

Zaczynam wierzyć, że realizm magiczny jest “magiczny” tylko dla ludzi spoza Ameryki Łacińskiej, podczas gdy dla ludzi "stąd" jest on jedynie “realizmem”, opisaniem rzeczywistości taką, jaką się ją widzi i czuje. Wyobrażam sobie, że Isabel Allende pisząc “Dom duchów” nie zdawała sobie sprawy, kiedy miesza fakty realne z fantasmagoriami: być może dla niej wszystko było realne (łącznie z wizytami ducha babki), ponieważ wyrosła w świecie, w którym magia była na porządku dziennym.

I być może realizm magiczny jest “magiczny” tylko dla nas, bo zbyt ostrą linię graniczną stawiamy między tym, co materialne i niematerialne, czasem nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że zmarli mogą interweniować w nasze bardzo konkretne życie.


Raúl Ruiz

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Kontrasty życia pozagrobowego





Główny cmentarz w Santiago jest dla mnie metaforą tego miasta, jego miniaturą oddającą z wielką siłą kontrasty społeczne, których nie da się tu nie zauważyć już na pierwszy rzut oka.

Jest miniaturą miasta, ponieważ w kwadrans można pokonać dystans dzielący martwych bogatych od martwych biednych (ale czy samym martwym robi to jakąś różnicę?).



Mauzoleum w eleganckiej części cmentarza:
czy tu spoczywa Tutanchamon?


Grób czy prywatny zamek?



Część cmentarza, w której spoczywają majętni mieszkańcy miasta wygląda jak muzeum: style architektoniczne mauzoleów mieszają się ze sobą wśród cienistych alejek: mauzoleum w stylu gotyckim sąsiaduje z innymi w stylu egipskim, renesansowym, neoklasycznym; figury płaczących aniołów stoją niedaleko posągów sfinksa... No cóż, czy można komuś zabronić, by postawił sfinksa na straży zmarłego? Przecież zmarłym się nie odmawia.
Widać w tym wszystkim zachwyt tym, co europejskie, wyrafinowane, „wysokie” i gustowne. Takie też są domy wielu zamożnych mieszkańców Santiago: meble jakby wyciągnięte z jakiegoś francuskiego muzeum, fotele w stylu Ludwika XIV, nieważne już jest czy meble te są, czy nie są z tej samej bajki (epoki), ważne, żeby pachniało Europą. Tak też trochę wygląda bogata część cmentarza. Jest po prostu bardziej europejsko niż w samej Europie. Co z pewnością cieszy snobistyczną klasę zamożnych w Chile. Nazwiska osób pochowanych w ogromnych mauzoleach też najczęściej nie są chilijskie, tylko francuskie, włoskie, niemieckie. Można zatem sobie wyobrazić, że europejska emigracja miała się tu dobrze (i chyba ma się do dziś), skoro większość z nich spoczywa w grobach o rozmiarach, jakich nie powstydziłyby się jednorodzinne domy.

No ale przespacerujmy się kawałek dalej... Wszystko jest piękne, dostojne i eleganckie, ale tylko do pewnego momentu, kiedy nie przekroczy się granicy (czyli muru, w którym również pochowani są zmarli, ale ci już w systemie szufladkowym, bardziej oszczędnie), za którą pojawia się cmentarz biednych.

Ten z kolei przypomina bardziej zgliszcza po występie objazdowej grupy cyrkowej. Zdumiewa kolorystyka tej części cmentarza, która kontrastuje z dystyngowaną szarością dzielnicy bogatych zmarłych.

Estetyka ludu: kolorowo ubrane choinki świąteczne, flagi ulubionych klubów piłkarskich, maskotki, lalki, świecidełka, kolorowe wiatraki, srebrzyste łańcuchy i ozdoby choinkowe, plastikowe kwiaty, których wyblakły kolor może być tylko znakiem, że kiedyś z pewnością wyglądały „jak żywe”.
Estetyka kiczu, choć trochę nie wypada nazywać tego kiczem, bo za dużo w tym smutku i nostalgii. Intensywność kolorów, jak na bazarze, albo podczas przedstawienia cyrkowego, a jednocześnie cmentarna cisza i żal po utracie bliskich. Może to jakoś ze sobą nie współgra, ale efekt jest zdumiewający: trochę jakby widzieć płaczące dziecko podczas wygłupów clowna.


Cmentarna estetyka ludu



W tej biednej części cmentarza znajduje się również grób Victora Jary, piosenkarza zamordowanego przez juntę w kilka dni po zamachu stanu, Violety Parry, słynnej chilijskiej pieśniarki, nawet taki komunista jak Pablo Neruda znalazł się tu przypadkiem, ale w parę lat po śmierci jego zwłoki przeniesiono do grobu przy jego domu w Isla Negra (podobno zawsze lubił mieć widok na morze).


Ten oznaczony na czerwono grób to miejsce spoczynku
Victora Jary.

Oczywiście w cmentarnych slumsach.


W tej części cmentarza noblista nie miał widoku na morze.


Cmentarz, Santiago w miniaturze: jego kontrasty, jego dwa osobne światy: bogatych i biednych, którzy żyją zupełnie obok siebie, jednak niewiele o sobie wiedzą nawzajem. I tak, jak za życia biednego nigdy nie będzie stać na wynajęcie czy kupno mieszkania w dzielnicy bogatych, tak nawet po śmierci nie będzie on mógł liczyć na awans klasowy: opłata za grób w eleganckiej części cmentarza zawsze będzie przerastać jego możliwości.


Makabryczna laleczka, ciarki przechodzą po plecach…



Zaszufladkowani



Polski akcent na cmentarzu: grób Ignacego Domeyki,
rektora Uniwersytetu Chilijskiego

Bo fantazja jest od tego...





Przekraczając próg każdego z domów Pabla Nerudy nie można oprzeć się wrażeniu, że mieszkał w nich człowiek, który umiał “dobrze żyć”, smakować każdy dzień dbając o najmniejszy szczegół w swoim otoczeniu. W zeszłym tygodniu odwiedziłam trzeci, ostatni już dom Nerudy, tym razem w Isla Negra. Rok temu poznałam jego dom w Valparaiso, z którego okien rozciąga się panorama na port i statki na Oceanie Spokojnym. Drugi to La Chascona w Santiago, jedyny dom, który nie ma widoku na ocean, w zamian za to piękny ogród i santiaguińską bohemię dosłownie za płotem (w dzielnicy Bellavista).

Natomiast dom w Isla Negra… to już osobna bajka. Na wstępie uprzedzam: dom w Isla Negra (Czarna Wyspa) wcale nie znajduje się na wyspie. Można by długo szukać na mapie czarnej wysepki u wybrzeży środkowego Chile, mniej więcej na wysokości Santiago, ale nawet mocno wytężając wzrok i tak nikomu nie uda jej się znaleźć. Czarna wyspa to po prostu nazwa nadmorskiej wioski wypoczynkowej osadzonej, ku wielkiemu rozczarowaniu, na stałym lądzie kontynentu.




Dom Pabla Nerudy jest dzisiaj muzeum, do którego jak pielgrzymi wędrują wszyscy wielbiciele jego poezji, pary zakochanych, których połączyły ody poety zatrzymują się, by powzdychać przy grobie poety (w którym spoczywa także jego trzecia żona), jednym słowem przemysł turystyczny w pełnym rozkwicie. Sklepik z pamiątkami niewiele mniejszy niż cały dom Nerudy (a ten wcale nie taki mały, mówią, że ma 700 metrów kwadratowych, ale albo nie wszystko zostało nam pokazane, albo w pośpiechu nie zdałam sobie z tego sprawy). Piszę “w pośpiechu”, bo tak właśnie zostaliśmy oprowadzeni po muzeum noblisty. Przewodnik opowiedział nam parę ciekawych anegdot z życia Nerudy (np. na temat jego zamiłowania do kolorowych kieliszków, w których częstował swych gości napojami: podobno twierdził, że nawet zwykła woda w kielichu o zielonym, niebieskim czy czerwonym kolorze nabywa zupełnie innego smaku. Oprócz tego, by w sposób dyplomatyczny poinformować gościa, że czas biesiady już dobiegał końca, nakazywał podawać napoje w bezbarwnych szklankach: był to znak, że czas już się ulotnić).

Najpiękniejsza okazała się jego sypialnia: w miejscu ścian – ogromne okna; za oknami, jak namalowany pejzaż – plaża, skały, spienione fale oceanu... za taką sypialnię oddałabym wiele.

Widok z okna sypialni…


Tak jak pozostałe domy Nerudy, tak i ten skonstruowany jest tak, by każdy, kto do niego wchodzi, odniósł wrażenie, że znajduje się na pokładzie łodzi. Podobno sam poeta nie mógł znosić długich podróży statkiem (cierpiał na chorobę morską), za to w swoim domu, z niskim sufitem, drzwiami, w których nie mieścił się on sam, krętymi schodami i trochę klaustrofobicznymi pomieszczeniami, które miały imitować kajuty na jachcie, czuł się niezwykle bezpiecznie, no i bez ryzyka mdłości.

W swoim domu miał niezwykłą kolekcję masek z całego świata (niektóre zebrane osobiście przez niego podczas jego licznych podróży do Azji, inne, np. te z Afryki, podarowane przez przyjaciół dyplomatów i nie tylko), kolekcję egzotycznych motyli i owadów, fajek, muszli, od których widoku i ilości kręciło się w głowie, oraz wielu innych bibelotów, których wartość tkwi w ich urodzie i niepowtarzalności. Najpiękniejszą muszlą z kolekcji poety okazała się jednak muszla klozetowa. Nawet ona budziła zachwyt: cała z porcelany wymalowana w kwieciste motywy. Z pewnością chwile spędzone w wychodku były dla poety momentami, w których również szukał natchnienia.

Nie mogło mu go też zabraknąć wówczas, gdy kontemplował w swych pokojach bajeczne galiony, ozdoby dziobowe stosowane na starych, dużych żaglowcach , w postaci okazałych rzeźb umieszczanych pod bukszprytem. Te, których było najwięcej w domu poety, przedstawiały nagie figury kobiet – w takiej atmosferze rzeczywiście można tworzyć wielkie dzieła!


Ta figura ma na imię Guillermina, tak jak miała na imię babcia Daniela.
To na jej cześć Neruda nazwał tak ten drewniany galion przywieziony z Peru.




Nauka płynąca z odwiedzin domów Pabla Nerudy? Należy nauczyć się “dobrze żyć”, żyć według swoich kaprysów i niestworzonych zachcianek, dając upust fantazji i swoim widzimisię. Czy nie można umilać sobie każdego dnia patrząc na kwiaty wymalowane na muszli klozetowej?


piątek, 18 stycznia 2008

Każdy ma swojego wroga



Peru domaga się, by została zmieniona
morska linia graniczna z Chile.
Niewątpliwie ma chętkę na wszystkie krewetki i inne owoce morza,
które wyławiają Chilijczycy.

Zaznaczony na granatowo trójkąt to marzenie Peruwiańczyków.


Od początku stycznia chilijska prasa rozpisuje się na temat trwającego od wielu lat konfliktu między trzema państwami: Chile, Peru i Boliwią, dotyczącym
1) granicy morskiej (między Peru a Chile)
oraz
2) morskich aspiracji Boliwii (Boliwia jest jednym z dwóch krajów Ameryki Południowej, który nie ma dostępu do morza. Drugi to Paragwaj).

Dwa dni temu Peru zgłosiło przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze problem dotyczący morskiej linii granicznej przebiegającej między Peru i Chile. Peru domaga się zmian w jej przebiegu, mimo że aktualna linia została ustanowiona na mocy porozumienia z 1929, w którym Chile zatrzymało rejon Arica, a Peru odzyskało Tacnę oraz otrzymało odszkodowanie w wysokości 6 mln dolarów.

Sprawę tę śledzi z uwagą również rząd Boliwii, ponieważ jej wynik może w znaczny sposób ograniczyć aspiracje Boliwii dotyczące uzyskania dostępu do morza. Lima domaga się zmniejszenia powierzchni morskiej Chile na własną korzyść, co byłoby niekorzystne również dla Boliwii, która wiąże nadzieje uzyskania dostępu do morza na tym właśnie odcinku, o który ubiega się Peru.

Boliwia liczyła na stworzenie „korytarza” na terytorium chilijskim, dzięki któremu miałaby dostęp do morza na wysokości miejscowości Arica na północy Chile, lecz Peru czyni kroki w kierunku, by Arica stała się tzw. „suchym portem” nie mającym prawa do powierzchni morskiej u swoich wybrzeży.

Minister Spraw Zagranicznych Boliwii, David Choquehuanca, podkreślił, że konflikt między Peru i Chile nie powinien wpłynąć negatywnie na stosunki między Chile a Boliwią. Wyraził on także swój optymizm mówiąc o obecnej sytuacji politycznej między swoim krajem a Chile. „Nigdy wcześniej nie byliśmy tak blisko porozumienia; właśnie teraz rodzi się atmosfera sprzyjająca nawiązaniu dialogu między naszymi krajami” – powiedział Choquehuanca w wywiadzie dla dziennika „El Mercurio”. Stosunki dyplomatyczne między Chile a Boliwią, które zostały przerwane w roku 1978, mają szansę znacznie się polepszyć w tym roku, choć pozostaje jeszcze wiele do zrobienia na tej drodze.


Szef MSZ Boliwii David Choquehuanca
i szef MSZ Chile Alejandro Foxley

oraz ich „przyjacielski” uścisk dłoni.


Przed wojną o Pacyfik ( w latach 1879-1884),
która zakończyła się zwycięstwem Chile,

aktualne tereny północnego
Chile
należały częściowo do Peru i Boliwii.

Boliwia do dzisiaj nie może pogodzić się z utratą dost
ępu do morza,
czego nie przestaje manifestować.

wtorek, 15 stycznia 2008

La Moneda znów stanęła w płomieniach



Statek pełen uchodźców na tle Pałacu Prezydenckiego



Dzisiejszego wieczora Teatr Ósmego Dnia przedstawił po raz ostatni swój spektakl w Santiago. Z reakcji, jakie dały się zauważyć na placu, można było wywnioskować, że także tutejszej publiczności przedstawienie bardzo się podobało. Oczywiście interpretacja, o jaką mogli się pokusić niektórzy chilijscy widzowie mogłaby się nieco różnić od założeń polskich artystów.

Usłyszałam taką opinię: wystawienie tego spektaklu w tak symbolicznym dla Chilijczyków miejscu, jakim jest plac przed Pałacem Prezydenckim, na który podczas zamachu stanu zostały zrzucone bomby i w którym zginął (popełnił samobójstwo) Allende, ma dla nich szczególne znaczenie.

Rozpoczynające spektakl wesele, hałas, radość, zabawa, mogłyby symbolizować okres UP (Unidad Popular), za rządów socjalistycznego prezydenta Allende (1970 -73). Płomienie i ogień, najazd barbarzyńców, którzy niszczyli wszystko, co stanęło im na drodze, to niewątpliwie nawiązanie do zamachu stanu, po którym nastąpił czas represji, a ludzie musieli uciekać z kraju (scena, w której aktorzy wspinają się po drabinach niosąc w rękach walizki i płonące książki). Nie wspominając o czerwonych skrzydłach, na których unosi się statek pełen tułaczy w finałowej scenie. Kolor mówi za siebie i tym bardziej potwierdza trafność “chilijskiej interpretacji”.


Uciekam z tego kraju


poniedziałek, 14 stycznia 2008

Choroba Passenta


Braku błyskotliwości i charakterystycznego stylu nie można z pewnością zarzucić wieloletniemu felietoniście „Polityki” Danielowi Passentowi. Czasami czytam komentarze, które zamieszcza na swoim blogu En Passant, żeby dowiedzieć się co w naszej polskiej trawie piszczy. I zawsze znajdę coś, co mnie rozbawi do łez. A parę dni temu wpadła mi w ręce jego książka, z której można dowiedzieć się wielu szczegółów z dyplomatycznego światka, w którym Passent „bywał” jako ambasador Polski w Chile w latach 1996 - 2001.

Gdyby ten tytuł nie był już zajęty przez Bolesława Prusa, ta książka nazywałaby się „Placówka”. A tak – nazywa się „Choroba dyplomatyczna”. Oto symptomy choroby.

Tymi słowami zaczynają się wspomnienia Passenta, a tym, którzy nie zechcą przeczytać książki w całości, zacytuję parę najciekawszych, moim zdaniem, fragmentów.
Najbardziej aktualne wydają mi się spostrzeżenia na temat osób, o których w ostatnich dniach w polskiej prasie było dosyć głośno. Uwagi te pochodzą sprzed paru lat, Radosław Sikorski jest od niedawna ministrem spraw zagranicznych, a o Jerzym Achmatowiczu znów zaczęło być głośno w związku z jego kandydaturą na ambasadora Polski w Meksyku. Spostrzeżenia Daniela Passenta nie tracą do dziś swojej aktualności!


Pierwsza obserwacja dotyczy obecnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego, który po wyborach 1997 roku został wiceministrem spraw zagranicznych odpowiedzialnym między innymi za sprawy konsularne oraz stosunki z Ameryką Łacińską. Był więc przełożonym Passenta, który pisze o nim w ten sposób:

Sikorski to, co robił, wykonywał kompetentnie i z gracją, aż do przesady. Ten młody człowiek jest upozowany na angielskiego dżentelmena starej daty. Docenia swoją aparycję, ubiór, aromat dobrej herbaty z czajniczka, a nie z papierowej torebki, przede wszystkim zaś swoją angielszczyznę. Wszystko w najlepszym gatunku, aczkolwiek wystudiowane. Na tle często spasionych lub przepitych urzędników postkomunistycznych „z łupieżem na kołnierzu” – jak sam pisze – oraz czasami zaniedbanych postaci z „Solidarności” i jej akolitów Radek Sikorski wyróżniał się swoim czarnym paletkiem typu dyplomatka z aksamitnym kołnierzykiem, nienagannym garniturem i manierami. Starannie zaczesany, nie omijał żadnego lustra, by nie rzucić okiem, czy aby jakiś niesforny włos nie wystaje z szeregu. Powiedziałbym, że był nadubrany, nie tyle ubrany, co przebrany. Swoją dbałością o wygląd zewnętrzny wniósł świeży, londyński powiew do naszej kapuścianej dyplomacji. Jednak prawdziwą namiętnością ministra jest jego angielszczyzna. Nie wystarczy napisać, że jest ona płynna – ona jest nienaganna, ba, doskonała, a nawet więcej, oksfordzka... Kiedy Radek Sikorski zabiera publicznie głos po angielsku (...) celebruje każde słowo, każdy zwrot, lubuje się słysząc siebie, jakby słyszał dzwony Big Bena, upaja się każdym dźwiękiem, jak gdyby był lektorem BBC, którego każdy wdech i wydech, każde the niesie się daleko w świat (...), i jest tak angielskie, tak brytyjskie, że nie powstydziłaby się go ani lady Tatcher, ani Anthony Eden. Radek Sikorski płynie na falach swojej angielszczyzny, sprawia mu ona rozkosz, smakuje ją tak, jak koneser delektuje się dobrą whisky, cygarem lub koniakiem.

Kolejna obserwacja dotyczy osoby Jerzego Achmatowicza, który kojarzony jest głównie ze znajomości z o. Tadeuszem Rydzykiem i oskarżanym o antysemityzm milionerem mieszkającym w Urugwaju Janem Kobylańskim. Dzięki ich poparciu Achmatowicz miałby zostać ambasadorem Polski w Meksyku. Jak poinformował „Wprost", jego nominację chce zablokować szef MSZ Radosław Sikorski. Ponadto Sikorski wydał ambasadorom pisemny zakaz kontaktów z Janem Kobylańskim (na ten temat pisał parę dni temu Tierralatina).

Prasowe notki nie oddają całego uroku postaci Achmatowicza, o którym Passent wypowiada się w taki oto pozytywny sposób:

Jedyny i ostatni z prawdziwego zdarzenia tłumacz polski w Chile, doktor Jerzy Achmatowicz, po dziesięciu latach wrócił do kraju, gdzie rozpoczął nowe życie zawodowe i prywatne. Dla naszej ambasady wielka strata, bo był jednym z nielicznych intelektualistów w Polonii chilijskiej, a w dodatku doskonałym tłumaczem, który świetnie sobie radził, tłumacząc na każdy temat, nawet rozmowy na temat funduszy ubezpieczeniowych. Najlepiej by było, gdyby w Polsce został dyrektorem w MSWiA, gdzie mógłby zająć miejsce dyrektora niemowy. Inteligentny, dowcipny, był bardzo lubiany przez swoich studentów wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Diego Portales. Jako człowiek bohemy niezbyt jednak pasowałby do resortu, gdyż nosi się w sposób niekonwencjonalny. Nigdy nie widziałem go w garniturze ani nawet w marynarce, na ogół występował w koszuli bez kołnierzyka a la rubaszka, wyłożonej na spodnie, bez skarpetek, w sandałach, w których potrafił nawet przyjść na kolację u ambasadora... Czy taki człowiek pasuje do MSWiA?

Na temat swojego poprzednika na placówce w Santiago, ambasadora Zdzisława Ryna (obecnie ambasadora Polski w Argentynie, o którym mówi się, że również był rekomendowany przez ojca Rydzyka i Kobylańskiego), Daniel Passent pisze w samych superlatywach (!?):

Po przybyciu do Chile okazało się, że istotnie mój poprzednik wiele zdziałał: rozwijał się handel, podpisano umowy, przyjechał prezydent Wałęsa, krążyli ministrowie i przedsiębiorcy, ambasador wykładał, pisał, dwoił się i troił. Miałem więc dużo do zepsucia. Przede wszystkim zepsułem stosunki z generałem Pinochetem.

Obejmować urząd po kimś, kto doprowadził stosunki z Chile do takiego rozkwitu, nie było łatwo, może nawet nie miało sensu, ponieważ wszystko już zrobiono, dla mnie nie zostało nic. „Jeśli wolno mi zażartować, to mój następca, choćby palcem nie kiwnął, ma do końca kadencji zagwarantowane obroty w wysokości miliona dolarów dziennie” – mówił profesor Ryn w wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej” (4 kwietnia 1997).

W ciekawy również sposób Passent przedstawił swoje obowiązki:


Nazajutrz po pracy kąpiel (w basenie, bo styczeń to pełnia lata) i znów wymarsz na kolację. Tym razem do Austriaków. Ciężka to jest praca – bywanie na kolacjach, gdyż trzeba rozmawiać, być aktywnym i towarzyskim, żeby wynagrodzić gospodarzom ich wysiłek, ponadto trzeba jeść, żeby nie sprawić przykrości, pić (choć to nie jest obowiązkowe), a ponadto rewanżować się – zapraszać do siebie.

Choroba dyplomatyczna” jest napisana tak kąśliwym językiem, że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością. Tym bardziej, że zostały w niej obsmarowane osoby z wyższych sfer, o których czasem nie wypada powiedzieć złego słowa. Passent zrobił to doskonale, w morzu ironii zabrakło tylko kropli autoironii.



czwartek, 10 stycznia 2008

Kto się boi Indian Mapuche?


flaga Indian Mapuche

Napięcie rośnie na linii Indianie Mapuche – rząd chilijski i zagraniczni inwestorzy. Akty przemocy w rejonie Araukanii rozpoczęły się mniej więcej 10 lat temu, mimo że konflikt ten trwa nieprzerwanie od stuleci. Ziemie Araukanii na południu Chile należały początkowo do Indian z plemienia Mapuche, sytuacja ta nie zmieniła się nawet, gdy na te tereny dotarli hiszpańscy konkwistadorzy (wojny między ludnością rdzenną a hiszpańskimi najeźdźcami trwały prawie 300 lat). Dopiero w drugiej połowie XIX wieku, czyli już wtedy, gdy Chile było niezależne od korony hiszpańskiej, zastosowano nieludzkie metody na spacyfikowanie ludności z rejonu Araukarii i pozbawiono ją prawa do zamieszkałych przez nią terenów.

Z 10 milionów hektarów, które należały do Indian, zostało im przydzielonych przez rząd 5 tysięcy hektarów, czyli zaledwie 5 % pierwotnie posiadanych terenów. Do dziś jednak, pomimo upływu ponad 100 lat od tamtych wydarzeń, Indianie Mapuche czują się właścicielami odziedziczonych po przodkach ziem.

Podczas ostatniej dekady wiele zagranicznych firm zaczęło wykupywać po bardzo korzystnej cenie ziemie na południu Chile w celu budowania na nich hydroelektrowni; w szybkim tempie powstało tam również wiele spółek przemysłu drzewnego. Mimo że zagraniczni inwestorzy są legalnymi właścicielami terenów, większość Indian Mapuche, którzy do dzisiaj zamieszkują te rejony, wzbrania się przed ich uprzemysłowieniem (w kulturze Indian Mapuche największym szacunkiem darzy się ziemię i naturę).

Rząd chilijski sprzyja zagranicznym inwestorom, gdyż przemysł hydroenergetyczny i drzewny są tu bardzo opłacalne. Indianie Mapuche próbują więc bronić swoich praw i terenów używając przemocy: pod koniec 2007 roku znacznie wzrosła liczba ataków terrorystycznych sprowokowanych przez Indian. Ich manifestacje kończą się często umyślnymi podpaleniami TIRów i autobusów, tak jak to miało miejsce w listopadzie i grudniu ubiegłego roku, a także okupowaniem fabryk, podpalaniem lasów, strajkami, zajmowaniem prywatnych terenów, atakami na samoloty patrolujące lasy itp.

Do poważnego incydentu doszło 3 stycznia, gdy policja zastrzeliła 22-letniego rebelianta Matíasa Catrileo podczas próby zajęcia terenów należących do prywatnego właściciela, które Indianie uważają za swoje. Incydent ten rozpoczął się nad ranem, kiedy to dwudziestu pięciu Indian Mapuche i ludzi ich wspierających zaczęło okupować posiadłość ziemską, wyrażając w ten sposób swój protest. Policja, która została wezwana, by bronić terenu, rozpoczęła pościg za grupą. Padły strzały w stronę uciekających, w wyniku czego zmarł na miejscu młody student z plemienia Mapuche.


pogrzeb Matíasa Catrileo
foto: "
La Nación"


Tego samego dnia w centrum Santiago zorganizowano manifestację, która zakłóciła inaugurację Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Stgo a Mil. Manifestanci weszli na scenę, na której odgrywany był spektakl chilijskiego teatru, by wyrazić swój protest przeciwko przemocy policji wobec młodego aktywisty.

Prawicowy dziennik „El Mercurio” krytykuje aktualny rząd za zbyt łagodne traktowanie przestępców Mapuche, co może poważnie wpłynąć na to, że zagraniczne firmy przestaną postrzegać Chile jako kraj atrakcyjny dla ich inwestycji. Co może odstraszać zagranicznych inwestorów? Na przykład incydenty podobne do tego, który miał miejsce 7 stycznia w bogatej dzielnicy Santiago, Las Condes.

Zamaskowany człowiek oddał kilka strzałów w stronę jeepa, do którego wsiadał Mario Marchese, dyrektor hydroelektrowni Trayenko, której kolejne centrale planuje się wybudować w Araukanii (koszt inwestycji szacuje się na 600 milionów dolarów). O próbę zamachu podejrzewa się jednego z działaczy organizacji CAM, zrzeszających rebeliantów Mapuche. Zarząd organizacji CAM zaprzecza temu i twierdzi, że nie ma nic wspólnego z zamachem.

W dniu 10 stycznia tego roku pani prezydent Bachelet wyznaczyła specjalną grupę ministrów, którzy zajmą się tą delikatną sprawą, by zapewnić większe bezpieczeństwo w kraju w związku z zaostrzonym konfliktem. Grupa ta, w której skład wchodzi między innymi minister spraw wewnętrznych, zajmie się dokładnym zbadaniem aktualnej sytuacji i podejmie się zadania ulepszenia polityki wobec Indian Mapuche zamieszkujących Chile.


Chilijskie gazety piszą o Teatrze Ósmego Dnia



Polski statek z chilijską flagą w tle


Dzisiejsze dzienniki „El Mercurio” oraz „La Tercera” poświęciły dość dużo miejsca na wzmiankę o dzisiejszym spektaklu Ósemek! Oto fragmenty:

„Międzynarodowy teatr uliczny: polska «Arka» na Placu Konstytucji”

Dzisiejszego wieczoru o godzinie 21 Plac Konstytucji wypełni cygańska muzyka i ogień. Uliczny spektakl „Arka” Teatru Ósmego Dnia będzie pierwszym przedstawieniem polskiej grupy w Chile, który można będzie obejrzeć bezpłatnie podczas tegorocznego festiwalu Stgo a Mil. Spektakl rozpocznie się przybyciem młodej pary, która przy akompaniamencie cygańskiej muzyki świętować będzie wraz z rodziną ten uroczysty dzień na pokładzie statku. Ceremonia zostanie przerwana nagłym wtargnięciem barbarzyńców ziejących ogniem z ust, a całe przedstawienie zamieni się w surrealistyczną historię opowiedzianą poruszającymi obrazami. Przedstawienie to zadedykowane jest wszystkim uciekinierom, błądzącym nomadom i imigrantom na całym świecie.

Niektóre osoby z naszej grupy były prześladowane politycznie i musiały uciec z kraju przed dyktaturą komunistyczną. Historia polityczna państw takich jak Chile czy Argentyna była nam zawsze bliska, ze względu na wiele podobieństw, jakie istnieją między tymi krajami a Polską. Z tego też powodu w zeszłym roku zrealizowaliśmy spektakl pt. «Czas matek», w którym pojawia się symboliczna scena przedstawiająca kobiety unoszące wielkie fotografie zaginionych synów i mężów” – opowiada Ewa Wójciak, aktorka i dyrektor teatru. Następnie dodaje: „Realizując spektakl «Arka», naszą inspiracją były wojny na Bałkanach i w Czeczenii. Dedykujemy nasz spektakl wszystkim tym, którzy stracili swe ojczyzny i szukają swojej nowej ziemi obiecanej”.

«Arka» była już wystawiana ponad 160 razy (począwszy od 2000 roku) i za każdym razem spotykała się z dużym zainteresowaniem ze strony publiczności. Jednak tym razem wydaje się, że aktorzy są szczególnie podekscytowani faktem, że ich spektakl zostanie odegrany w tak ważnym dla historii Chile miejscu, jakim jest Plac Konstytucji, naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego w samym sercu Santiago.


Na godzinę przed spektaklem na placu było już sporo osób


środa, 9 stycznia 2008

Teatralna uczta w Santiago (z polskim akcentem)


spektakl "Arka" Teatru Ósmego Dnia
(foto z oficjalnej strony teatru)


Parę dni temu rozpoczął się w Santiago międzynarodowy festiwal teatralny Stgo a Mil! Dla mnie prawdziwa uczta teatralna, i to nie byle jaka, ponieważ:

1) głównym gościem tegorocznej edycji są Włochy z paroma awangardowymi perełkami (np. wczorajszy spektakl Romeo Castellucci – “Br.#04. Bruxelles”)

2) wczoraj na lotnisku w Santiago wylądowały nasze polskie Ósemki, czyli poznański Teatr Ósmego Dnia!

Na wczorajszy spektakl włoskiej grupy z Ceseny nie wszyscy mogli się dostać. Wiele osób z biletami w rękach zostało na wejściowych schodach Muzeum Sztuki Współczesnej (MAC), w którym miał miejsce spektakl. Wśród publiczności nie zabrakło całej śmietanki aktorskiej z santiaskiego Hollywoodu, a nas całkiem przypadkiem kopnął zaszczyt zajęcia miejsc w pierwszym rzędzie: chyba mieliśmy nietęgie miny i zbyt ostentacyjnie wachlowaliśmy się naszymi biletami z powodu zaduchu na sali i najprawdopodobniej organizacja pomyślała, że jesteśmy jakimiś gburami z Europy, więc zaproponowali nam najlepsze miejsca (nie sprawdzili, że mieliśmy zwykłe wejściówki na wolne miejsca. Oto najlepszy przykład na to, że czasem można skorzystać z wielu przywilejów jedynie za kolor skóry, blond włosy i niebieskie oczy – trochę to smunte, ale Chile ma opinię jednego z najbardziej rasistowskich krajów Ameryki Południowej).


Romeo Castellucci – “Br.#04. Bruxelles”


Dziś z kolei zmiana na planie i akcent narodowy: w południe pojechałam na centralny plac Santiago, Plaza de la Constitución, naprzeciwko pałacu prezydenckiego, i zapoznałam się z aktorami teatru Ósmego Dnia, którzy właśnie byli w trakcie montowania wielkiego statku na środku placu. Przed pałacem prezydenckim jak zwykle roiło się od policjantów ubranych w zielone mundury, dziś jednak wyglądało to tak, jakby polska ekipa miała swoją specjalną, uzbrojoną obstawę. W upale wypakowywali części żelaznego statku (głównego elementu scenografii), który przypłynął do Chile drogą morską, lecz nie o własnych siłach, lecz w metalowym kontenerze (podróż statkiem trwała aż trzy tygodnie). Aktorzy pracujący w pocie czoła montując scenografię wzbudzali zaciekawienie wśród spacerujących po centrum Chilijczyków, i to nie tylko ze względu na ogromną instalację, ale także na niezwykle biały kolor torsów aktorów, którzy prężyli się w słońcu. W końcu przylecieli tu dopiero wczoraj wyrywając się ze szponów naszej polskiej zimy.


Aktorzy Ósmego Dnia mają dobrą obstawę


Tak więc po pokazaniu swojego spektaklu plenerowego “Arka” w krajach Europy, Meksyku, Kolumbii, Brazylii, Wenezueli i Korei Południowej, polscy aktorzy dolecieli w końcu także do Chile. W wywiadzie dla dziennika «El Mercurio» (główny dziennik Chile o zabarwieniu prawicowym), Ewa Wójciak, aktorka i dyrektor Teatru powiedziała, że współczesna historia Chile i jej dramatyczne wydarzenia z lat 70-tych są bliskie Polakom, ponieważ jako twórcy spektaklu dostrzegamy w tamtych wydarzeniach pewne analogie do naszej historii. I te analogie zbliżają. "Arka" będzie więc przez godzinę miejscem zetknięcia historii i ludzi, azylem i miejscem spotkań łączącym widzów ze sobą” (na podstawie informacji zamieszczonych na oficjalnej stronie teatru).

Spektakl będzie można obejrzeć w dniach od 10 do 14 stycznia na Placu Konstytucji. Ciekawe jak zostanie odebrany przez tutejszą publiczność. Mam nadzieję, że nie dojdzie w związku z polskim występem do żadnych zamieszek i manifestacji, takich jak te, które miały miejsce parę dni temu, podczas inauguracyjnego przedstawienia grupy teatralnej z Chile. Na scenę ustawioną na tym samym placu, na którym mają grać Ósemki, wtargnęli wówczas manifestujący indianie Mapuche, którzy zakłócili porządek festiwalu, protestując przeciwko policjantom, którzy tego samego dnia rano postrzelili młodego rebelianta Mapuche na południu kraju. Ale o tym zaostrzającym się konflikcie na linii Mapuche – rząd chilijski napiszę jutro.