czwartek, 17 kwietnia 2008

Język nasz powszedni



Tak szczerze mówiąc, to przed moim pierwszym wyjazdem do Chile nie bardzo wiedziałam w co się pakuję. W ramach przygotowań do podróży przeczytałam parę książek, przestudiowałam mapy, wykonałam parę długich międzykontynentalnych rozmów telefonicznych z “ludźmi stamtąd”, intensywnie uczyłam się hiszpańskiego i ogólnie rzecz biorąc byłam gotowa na spotkanie z Nową Kulturą. Ale kilka spraw stanęło mi na przeszkodzie.

Po pierwsze: co mi po nauce hiszpańskiego? Pierwsze dni w Santiago ukazały mi całą śmieszność tego półrocznego przedsięwzięcia. Na każdym kroku potykałam się o jakieś dziwaczne słowa. Któregoś dnia w metrze usłyszałam taki dialog dwóch chłopaków: “Me dejó mi polola, ¿cachai huevón?”. Załamałam się: zrozumiałam tylko pierwszy wyraz… Co oznacza “polola”, “cachai”, “huevón” – nie miałam zielonego pojęcia. Ironio, po co wydawać skrzętnie uzbierane pieniądze na jakiś kurs językowy, po którym nie jest się w stanie zrozumieć codziennej błahej rozmowy w Chile? Skąd nagły atak zupełnie nieznanych słów? Uzmysłowiłam to sobie dopiero wtedy, gdy w bibliotece w Santiago natknęłam się na trzytomowy słownik chilenizmów, czyli słów, które rozumie jedynie piętnaście milionów mieszkańców tego kraju na końcu świata.

To, co powszechnie mówi się na ich temat, nie jest żadną tajemnicą: język mieszkańców Chile uważa się za najmniej poprawną wersję języka hiszpańskiego. Może równie niepoprawną, co argentyńską. Słowa pourywane gdzieś na przedostatniej sylabie, końcówki koniugacyjne jakieś wypaczone… Tak na przykład zamiast poprawnego pytania “dokąd idziesz?” - “¿dónde vas?”, Chilijczycy zapytają “¿dónde vai?”, a obcokrajowiec może tylko pokornie zaakceptować taki stan rzeczy, eliminując z pamięci wszelkie formuły i wystukane na blachę reguły. Trzeba się przecież jakoś zaadopotować w Nowej Kulturze i w nowej sferze języka.

Analogicznie będzie więc wyglądało pytanie “pamiętasz?” – “¿te acordai?”(brzmi co najmniej bluźnierczo w uszach filologów), zamiast hiszpańskiego “¿te acuerdas?” lub “rozumiesz” – “¿cachai?” etc. Z tym że czasownika “cachar” w ogóle nie znajdzie się w słowniku hiszpańskim. Bo hiszpańska wersja brzmiałaby: entender, comprender. Trochę to skomplikowane.

Przez pierwsze dni uczyłam się więc zastępować nauczone zwroty, które w Chile na nic mi się przydawały, nowymi dziwolągami. Skoro więc znalazłam się już za tym językowym zakrętem, pokuszę się o napisanie paru praktycznych rad.

Jadąc do Chile zapomnij o swoim “novio”! To znaczy, nie porzucaj swojego dotychczasowego chłopaka, tylko zapamiętaj, że w Chile to “pololo”! (Tutaj “novio” to już wyższa szkoła jazdy, oficjalny narzeczony).



Do dobrego znajomego zamiast “tío”, wołaj “huevón” (ale wpierw upewnij się, czy wasze stosunki są naprawdę mocno braterskie, bo jeśli nie, to jeszcze się na ciebie obrazi za zbytnie spoufalenie).

Jeśli masz bardzo dużo pracy, to możesz powiedzieć “tengo harta pega”, z tym tylko zastrzeżeniem, że już na przykład w Argentynie nikt cię nie zrozumie.

Jeśli masz o kimś bardzo dobre zdanie, uważasz, ten ktoś byłby dobrym kumplem, a oprócz tego ma wiele pozytywnych cech, powiesz o nim, że jest “buena onda”, czyli dobra fala. Może po prostu odbieracie na tych samych falach.

Un rato” – to krótka chwilka, dlatego możesz powiedzieć “vuelvo en un rato más” (wrócę za chwilkę) lub “vuelvo al tiro”. “Al tiro” to też przykład kolejnego chilenizmu: zwracając się tak do Hiszpana spotkałam się tylko z podniesionymi ze zdziwienia brwiami oraz z komentarzem, że w Hiszpanii nie ma tak wojskowego żargonu (“al tiro” znaczy tak szybko jak wystrzał pocisku, czyli natychmiast).

Jeśli twój znajomy jest chytrusem, to nazwiesz go “manos de guagua” – czyli “dłonie niemowlaka”. Na początku nie mogłam pojąć skąd w ogóle Chilijczykom przyszło do głowy, żeby faszerować niewinne maleństwa negatywnymi konotacjami. Szybko znalazłam odpowiedź: kiedy na świat przychodzi noworodek, zazwyczaj ma bardzo mocno ściśnięte piąstki – tak jak prawdziwy chytrus, który nie wypuści ze swych rąk ani grosza. Zatem “guagua” to niemowlak, bobas, a “cabro chico” lub “lolo” to młodzieniaszek.

Jak już z takiego bobasa zrobi się młodzieniaszek, i do tego ten młodzieniaszek nie będzie “manos de guagua”, to często będzie zapraszał swoich znajomych na “el carrete” (imprezki) i serwował wszystkim “los copetes” czyli napoje wyskokowe. No i będzie się również starał, żeby jego carretes nie były nudne, żeby nikt następnego dnia nie skomentował: “El carrete fue más fome que la chucha” (imprezka była bardzo nudna). Taki cabro wolałby usłyszeć: “Mijito rico, el carrete fue muy entrete y tu casa es realmente chora” (Chłopcze, imprezka była fajna, a twój dom jest naprawdę wypasiony).

Tak naprawdę to tylko kilka najczęściej używanych chilenizmów, ale można by ich tu mnożyć bez końca. Tym, którzy się wybierają do Chile radzę również zapamiętać, że 1000 pesos w Chile określa się mianem “una luca”. Czyli jak będzie coś kosztować 10 000 pesos (ok. 50 PLN), to można powiedzieć “diez lucas”.

A tak na marginesie dodam tylko, że sposób w jaki mówią poszczególni ludzie, może również zdradzić ich status społeczny. I tak na przykład niezamożni Chilijczycy zamieniają “ch” na “sh” (wymawiając “Shile”, a nie Chile, “shiao” a nie “chao”), zamożniejsi natomiast lub ci, co aspirują do tej rangi, wymawiać będą “tsch” w miejsce “ch” (“Tschile”).

Świetny ten język chilijski. Bawi mnie tylko to, że czasem rozmawiając z mieszkańcami innych krajów hiszpańskojęzycznych niekiedy brak nam wspólnego języka - wtedy, gdy ja nieświadomie właduję gdzieś takiego chilijskiego dziwoląga.

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Chile en el corazón

fotografia Louisa Stettnera


“Chile w sercu” – taki jest tytuł albumu zdjęć Louisa Stettnera, fotografa urodzonego w Stanach Zjednoczonych, dziś mieszkającego w Paryżu.
Podczas swoich dwóch podróży do Chile, w latach 2000 – 2001, Stettner udokumentował na kliszy codzienność w Santiago i w Valparaiso, pozostawiając inspirujący obraz zwykłych ludzi, czyścibutów, ulicznych sprzedawców, pracowników przydrożnych barów czy psów śpiących w cieniu kamiennic. Dokument nie upiększający rzeczywistości, lecz pokazujący ją w swojej zwykłości, w której kryje się cały naturaly urok tego naszego monotonnego życia. Żaden Photoshop, żadne wypudrowane modelki, tylko taka brzydota dnia codziennego – i właśnie ta brzydota wydaje się piękna.


Antonio, czyścibut, Plaza de Armas, Santiago



Dwóch kucharzy, Alameda, Santiago


Valparaiso



Portret studenta, Plaza de Armas, Santiago



Pies śpiący w pobliżu sprzedawcy gazet, Santiago



Zamiatacz ulic, Santiago


Stettner zagląda głeboko w oczy ludziom, których fotografuje. Jego obiektyw z empatią patrzy w twarz Antonia, czyścibuta, który niezliczoną ilość razy widział swe odbicie w pucowanych lakierkach eleganckich mieszkańców Santiago; w oczy studenta, w których można dostrzec nieporzucone jeszcze ideały i młodzieńczy entuzjazm; w bezzębny uśmiech dziewczynki. Uwielbiam te zdjęcia, ich prostotę i gdzieś głęboko ukrytą w nich afirmację prozy życia.


Wszystkie fotografie pochodzą z albumu “Chile en el corazón”,
wydanego przez LOM Ediciones, Santiago 2001.

piątek, 11 kwietnia 2008

Kubizm na cenzurowanym



Paląc zakazane książki



Pamiętacie jak rok temu w Polsce chcieli powstrzymać emisję Teletubisiów w telewizji, ponieważ dopatrzono się w treści tej bajki podtekstów homoseksualnych?

Coś w podobnym stylu miało miejsce ponad trzydzieści lat temu w Chile, kiedy podczas akcji palenia książek zakazanych przez doradców Pinocheta, żołnierze spalili również albumy poświęcone sztuce kubistycznej. Dlaczego? Ponieważ myślano, że kubizm to rewolucyjna ideologia kraju Fidela Castro…

Śmieszna jest czasem historia…


Niebezpieczeństwo nadchodzi!
(w Polsce i w Chile)


środa, 9 kwietnia 2008

Body painting z Ziemi Ognistej



Kobiety pomalowane z okazji świętowania Kewanix
podczas ceremonii inicjacyjnej Hain, 1923



Idzie wiosna, cieplej się robi, rozbieramy się z płaszczy i swetrów. Można powoli trochę ciała wystawić na spotkanie ze słońcem! Mniej, wciąż mniej warstw się na siebie zakłada. Już niedługo zacznie się na dobre – słońce, długie dni, opalanie, no i ciało, kult ciała!

A ciało przecież trzeba jeszcze ozdobić, żeby coś wszem i wobec zakomunikować:

własną tożsamość, status socjalny, czy przynależnośc do danej grupy. Tak, jak robili to na przykład przed stu laty Indiane Selk’nam i Yámanas na Ziemi Ognistej.


Rytualne malowanie twarzy


O paru grupach etnicznych zamieszkujących dzisiejsze Chile pisałam już wcześniej. O mieszkańcach wyspy Chiloé, Williche, o Indianach Mapuche z Araukanii, o zamieszkujących północne krańce kraju Atacemeños i Aymara. Ludzie tych etnii żyją po dziś dzień, w przeciwieństwie do Indian Selk’nam, Aónikenk, Kawéskar czy Yámanas, po których pozostała tylko garść fotografii i parę rozpraw naukowych.

Ci ludzie, którzy przez parę tysiącleci żyli spokojnie w tym bardzo nieprzychylnym człowiekowi klimacie na południowym krańcu kontynentu, zostali nazwani przez dziewiętnastowiecznych podróżników i naukowców z Europy “kanibalami”, “dzikimi gorszymi od zwierząt” (Darwin), “najbardziej nędzną grupą ludzką istniejącą na ziemi” (Cook).


Obszary zamieszkałe niegdyś przez Indian
Selk’nam
(zwanych również Ona),
Aónikenk, Kawéskar,Yámanas.


Dopiero wiele lat później, ksiądz i antropolog Martín Gusinde, rozpoczął swoje badania na temat tych etnii, odkrywając ich kosmologię, wysłuchując legend i wierzeń oraz dokumentując ich rytuały.

Jedną z ważniejszych ceremonii była ta związana z inicjacją seksualnych młodych mężczyzn. Podczas tego rytuału, zwanego Hain wśród Indian Selk’nam (a Chéjaus wśród Yámanas) mężczyźni malowali się na różne kolory, wcielając się w ten sposób w duchy przodków. Zamykano wówczas chłopców w specjalnym namiocie i tłumaczono przyczyny dominacji mężczyzn nad kobietami w ich społeczeństwie.





Mężczyźni z plemiania Selk’nam
p
omalowani z okazji świętowania Kewanix
podczas ceremonii inicjacyjnej Hain,
zdj
ę
cia z lat dwudziestych XX w.


Ale taka plastyczna dekoracja ciała nie zawsze wiązała się ze świętowaniem czy ceremoniałami. Wśród niewielu zdjęć, które przetrwały do dziś, można zobaczyć, że wiele kobiet i dzieci z plemienia Yámanas malowało swoje ciała i twarze na co dzień.


Rodzina Selk'nam, 1929.


Z 11 000 Indian zamieszkujących Patagonię dziś nie ostał się nikt. Istnieje jeszcze paredziesiąt osób, które znają języki rdzennych mieszkańców Ziemi Ognistej (np. w języku Kawéskar mówi dziś 20 osób, a w języku Yagán – 7. Dane pochodzą z Conadi – Corporación Nacional Indígena).

W bardzo szybkim czasie europejscy misjonarze i kolonizatorzy doprowadzili do całkowitej zagłady rdzennych mieszkańców Tierra del Fuego: jedną z przyczyn ich wyginięcia była na przykład chęć “ucywilizowania tych dzikich plemion” poprzez zmuszanie ich do noszenia zasłaniających to, co trzeba ubrań przywiezionych z Europy, w kontakcie z którymi Indianie, przyzwyczajeni do smarowania się zwierzęcym tłuszczem, zarażali się nieznanymi wcześniej chorobami.

Główną przyczyną wyginięcia rdzennej ludności był jednak narastający konflikt między nimi, a ludźmi przybyłymi z Europy, którzy postanowili założyć rozległe hodowle owiec na Ziemi Ognistej.

Rozbieżność interesów obu stron doprowadziła do poważnej walki, w której przegrali Indianie (za każdą przyniesioną parę obciętych uszu eropejscy "biznesmeni" płacili pewną stawkę).

Inne “okazy” Indian kolonizatorzy przywozili do Europy i wystawiali w muzeach jako żywe eksponaty.



Podczas rytuału Hain mężczyźni malowali się na różne kolory,
wcielając się w ten sposób w duchy przodków.


Wyobrażacie sobie, że któregoś dnia ktoś zabiera Was jako “okaz” do muzeum za to, że zrobiliście sobie np. tatuaż na przedramieniu…?


A to taki nasz współczesny body painting.

Zdjęcia i niektóre informacje pochodzą z książki “Tierra de Humo. Imágenes Fotográficas 1882/1950 LOM Ediciones 1994
oraz z portalu Memoria Chilena.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Biskup pozwoli na wyjazd do Chile



Portret Inés de Suarez
autor: José Mercedes Ortega Pereira



Wyobraźcie sobie, że o Waszym wyjeździe do Chile miałyby decydować nie wolny czas ani fundusze, tylko autoryzacja biskupa... Koszmar, a jednak tak było.
Mniej więcej pięćset lat temu, w czasach podboju Nowego Świata.


Historia konkwisty Ameryki Południowej jest napisana językiem mężczyzn. Bohaterami są dzielni hiszpańscy żołnierze, którzy bez cienia strachu, krok po kroku, zdobywają kolejne, co raz to bardziej rozległe tereny Nowego Świata. Ani słowa o kobietach, oczywiście z wyjątkiem opisów pięknych i dzikich Indianek, które wpadają w szpony konkwistadorów jak śliwki w kompot. Konkwista, walki, marzenia o El Dorado, zbroje, konie, napady, gwałty i krew - w taki scenariusz w ogóle nie wpisują się kobiety, które czekają cierpliwie w swych domach na wojujących i niewiernych mężow, haftując i mieszając w garnkach.

Ale jest jedna kobieta, która zaistniała w tym męskim świecie, założyła spodnie, dosiadła konia i ruszyła na podbój Chile. I choć podobno historycy tamtych czasów nie poświęcili jej wiele uwagi, wspominając o niej w dwóch czy trzech linijkach swoich kronik, to jednak ostatnio Inés de Suarez wyszła z cienia i z postaci marginalnej stała się postacią z okładki. A to za sprawą przedostatniej książki Isabel Allende “Inés del alma mía”.

Jej mąż opuścił spokojną wioskę na zachodzie Hiszpanii w poszukiwaniu złota, wyruszył do Panamy, po czym słuch o nim zaginął. Inés wkrótce znudziła się czekaniem i również wyruszyła w podróż, lecz nie w poszukiwaniu złota, lecz zaginionego męża. Nie znalazła go ani w Panamie ani w Wenezueli, a po paru miesiącach znalazła się w Cuzco. Tam dowiedziała się, że jej mąż zginął w bitwie, a wkrótce potem poznała bardzo abmitnego wojownika, jej przyszłego kochanka i założyciela Santiago, Pedro de Valdivię.

Aby móc wyjechać wraz z Pedrem na podbój Chile, Inés musiała uzyskać pozwolenie na piśmie od Francisca Pizarra oraz od biskupa. Prosząc o pozwolenia na wyjazd musiała zadeklarować, że jest wdową po hiszpańskim żołnierzu oraz ma zdolności wykrywania wody płynącej pod ziemią, co było bardzo istotne w perspektywie konieczności pokonania najbardziej suchej pustyni na świecie – Pustyni Atacama. Pizarro i biskup łaskawie wyrazili zgodę: Inés wyruszyła z Pedrem w kierunku dzikich i prawie nieznannych ziem dzisiejszego Chile. W 1541 roku dotarli do doliny Mapocho i tam założyli Santiago de Nueva Extramadura.

O tym głównie opowiada Allende w swojej książce.


Pedro de Valdivia, kochanek Inés de Suarez i założyciel Santiago


Nie mogę się doczekać, kiedy zostanie ona przetłumaczona na polski... Bardzo chciałabym zobaczyć kampanię reklamową “Inés del alma mía” w naszym kraju. Jeśli polscy wydawcy nie zdecydują się na zmianę okładki, może na naszych ulicach zawisną takie ocenzurowane plakaty, jak miało to miejsce w przypadku promocji książki Paolo Coelho “Czarownice z Portobello”.


Od lewej: oryginalna okładka książki
oraz jej reklama na przystanku tramwajowym we Wrocławiu.

Kiedy przetłumaczą Allende na język polski…


Taka jest chyba specyfika naszego kraju. Pruderyjność i lęk przed poruszaniem niewygodnych dla zwolenników Radia Maryja tematów. I taką mamy już opinię, nie tylko w Europie, ale nawet w Chile, w którym może raz na rok pojawi się w gazecie jakaś pospiesznie napisana notka o Polsce, która nie przyciągnie uwagi większości czytelników. No, pod warunkiem, że nie będzie to notka o zakazie rozmów na temat homoseksualizmu w polskich szkołach i na polskich uniwersytetach.

Tak się akurat składa, że niedawno natknęłam się na pewien artykuł, który pojawił się w marcu zeszłego roku w chilijskiej prasie. Polska jawi się w tym artykule jako kraj, w którym pali się na stosie czarownice i książki zakazane przez inkwizycję. W takiej atmosferze mogę się tylko cieszyć, że przed wyjazdem do Chile nie musiałam prosić o pozwolenie biskupa.



"La Tercera" z 21 marca 2007
Kliknij, żeby powiększyć i przeczytać, co o nas piszą…