Ryszard
"Jesienią roku 1967 wyjechałem na pięć lat do Ameryki Łacińskiej. Moim pierwszym miastem było Santiago de Chile, dziwaczny twór architektoniczny, składający się z miniatury Manhattanu, otoczonej morzem kamieniczek w stylu przewrotnej i kapryśnej secesji hiszpańskiej, z komfortowych i ekskluzywnych dzielnic w rodzaju Los Leones, Apoquindo i Vitacury, oraz nie kończących się drewnianych, szałasowych przedmieść zwanych tutaj callampas, a zamieszkanych przez proletariat, biedotę, a także wszelkie lumpiarstwo. Miałem zawsze Chilijczyków za ludzi spokojnych, łagodnych, a nawet zniewieściałych (w mieście jest mnóstwo zakładów kosmetycznych dla mężczyzn, w których panie robią panom pedicure i malują im paznokcie), dopóki nagle, w dzień po śmierci Salvadora Allende, nie okazało się, że wiele z tych paznokci było wilczymi pazurami. Po przyjeździe do Santiago zgłosiłem się do biura wynajmu mieszkań, w którym otrzymałem plan miasta i odpowiedni spis adresów. Zacząłem teraz wyszukiwać wskazane mi domy i oglądać oferowane do wynajęcia mieszkania. W ten sposób odkryłem zupełnie nie znany mi świat. Właścicielkami tych mieszkań były wiekowe damy, wdowy, rozwódki, stare panny, w czepkach, w etolach, w bamboszach. Po przywtaniu pokazywały nieprawdopodobnie zagracone pokoje, potem wymieniały jakąś fantastyczną sumę pieniędzy, którą należało im się wpłacać jako komorne, a wreszcie podsuwały kontrakt, zawierający, poza warunkami umowy, spis rzeczy znajdujących się w mieszkaniu. Była to gruba księga, opasły tom, który w ściśle paranoicznym sensie mógł stanowić pasjonujący, psychologiczny dokumet o tym, do jakiego szaleństwa może doprowadzić człowieka chciwość i żądza posiadania zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Strona po stronie ciągnął się spis setek, a dalej już tysięcy bezsensownych drobiazgów, kotków, figurek, podstawek, makatek, obrazków, dzbaneczków, oprawek, ptaszków ze szkła, z pluszu, z mosiądzu, z filcu, z plastiku, z marmuru, z wiskozy, z kory, stearyny, satyny, lakieru, papieru, z orzechów, z wikliny, z muszelek, z fiszbinu, z entliczek-pentliczek, z bomby, trąby, hektabomby. Każde z tych mieszkań było szczelnie, pod sufit zapełnione składem tych rupieci, ugniatanym, upychanym kłębowiskiem bubli, gadgetów, hocków-klocków, przy czym najmniejsza nawet bzdurka, mówiły panie, była bezcenną, prześliczną i wzruszającą. Później już zaobserwowałem, że w tych mieszczańskich dzielnicach trwa nieustający obieg nikomu niepotrzebnych rzeczy, że przy każdej okazji otrzymuje się nikomu niepotrzebną rzecz, a zwyczaj nakazuje, aby natychmiast zrewanżować się prezentem w postaci nikomu niepotrzebenej rzeczy, która zostanie postawiona (położona, powieszona) obok innych nikomu niepotrzebnych rzeczy, co po latach zapobiegliwego zbierania (kupowania, zdobywania) zamieni każde mieszkanie w wielki magazyn nikomu niepotrzebnych rzeczy. Później również zauważyłem, że połowa sklepów w tych dzielnicach zajmuje się wyłącznie sprzedażą wszelkich bibelotów, maskotek i chichotek i że jest to wspaniały interes przynoszący krociowe dochody. Po latach wśród Afrykańczyków, dla których [...] jedyną własnością była drewniana motyka, a jedynym pożywieniem zerwany z krzewa banan, ta absurdalna lawina rekwizytów, która zwalała się na mnie po otwarciu każdych drzwi, miażdżyła mnie i zniechęcała. Ratowałem się myślą, że jest to fałszywe wejście w tamten świat, który – tłumaczyłem sobie – musi wyglądać inaczej.
[...] W rzeczywistości jednak mieszkania tych staruszek były tylko chorobliwie i kiczowato wynaturzoną menifestacją tego, co jest kluczem do Ameryki Łacińskiej – a jest nim powszechnie tu rządzący barok. Barok nie tylko jako styl tworzenia i myślenia, ale również jako ogólna nadmiernośći eklektyzm. Wszystkiego tu dużo i wszystko przybiera postać przesadną, wszystko chce się nam narzucić, zaszokować i przytłoczyć. Jak gdybyśmy mieli słaby wzrok, słaby słuch, słaby węch i coś, co wystąpiłoby w formie umiarkowanej i skromnej, zostałoby po prostu nie zauważone. Jeżeli dżungla – to olbrzymia (Amazonia), jeżeli góry – to gigantyczne (Andy), jeżeli równina – to bezkresna (pampa), jeżeli rzeka – to największa na świecie (Amazonka). Ludzie wszelkich możliwych ras i odcieni skóry – biali, czerwoni, czarni, żółci, Metysi, Mulaci. Wszelkie kultury – indiańska, anglosaska, hiszpańska, luzytańska, francuska, hinduska, włoska i afrykańska. [...]Nadmiar bogactwa i nadmiar nędzy. Przez ten świat nie można przejść ze spokojnągłową i obojętnycm sercem [...]."
Pokój, w którym mieszkałam, pełen był porcelanowych lalek:
były to lalki-Mulatki, lalki-Murzynki, lalki-anglosaskie arystokratki, lalki-Indianki, lalki wszelkiej maści i we wszystkich rozmiarach. Pani domu najbardziej była jednak dumna z prawdziwych ludzkich włosów, którymi mogły się te lalki pochwalić oraz z tego, że każda sukienka była dla nich specjalnie szyta na miarę. Kiedy nastały święta Bożego Narodzenia, lalki wyprowadziły się ode mnie z pokoju i zaludniły przedpokój pilnując świątecznych prezentów. Każdy pakunek miał swoją opiekunkę – porcelanową lalkę z ludzkimi włosami. I była to rzeczywiście barokowa kompozycja, w której obok lalek pani domu poustawiała figurki pana Jezusa (peruwiańskie), figurki Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków (kupione w Australii), a nawet koszyk z wielkanocnymi pisankami przywiezionymi z Polski.
Tak mniej więcej wyglądała bożonarodzeniowa kompozycja w pewnym mieszczańskim domu w Providenci. Od wspomnianego przez Kapuścińskiego sześćdziesiątego siódmego roku (a minęły już cztery dekady) niewiele się zmieniło w mentalności pewnych mieszkańców Santiago. Króluje idea baroku, przepychu, nadmiaru, pomieszania z wymieszaniem i chomikowania wszelkiego rodzaju bibelotów.
Ale myślę sobie, że musi być dla tego jakieś wytłumaczenie.
Jeśli kilka razy do roku w Chile trzęsie się ziemia albo jeden z wielu drzemiących wulkanów dostaje niespodziewanej czkawki, wypluwając z siebie zabójcze popioły (o czym pisze na swoim blogu Tierralatina tu i tu), to może takie obsesyjne i paranoiczne zbieractwo jest swego rodzaju zaklęciem, demonstracją tego, że nawet w obliczu grożących niebezpieczeństw, człowiek nie chce żyć prowizorycznie i “na chwilę”, che akumulować wszelkie niepotrzebne rzeczy, żeby oddalić od siebie widmo opuszczania w pośpiechu swojego dobytku. Chowa się za parawanem uzbieranych gratów, żeby zakląć siły natury?
Można też tak sobie to tłumaczyć...