sobota, 29 grudnia 2007

Murales w Valparaiso




Pierwsze malowidła ścienne o charakterze propagandowo – politycznym w Chile powstały na początku lat sześdziesiątych w portowym mieście niedaleko Santiago – Valparaiso. Wkrótce potem fala politycznych graffiti objęła wszystkie większe chilijskie miasta, a przed 1970 (kiedy Allende wygrał wybory prezydenckie) fenomen ten został dostrzeżony jako fenomen polityczno – kulturalny na skalę światową.

W wyborach z 1964 roku rywalem Salvadora Allende w wyborach prezydenckich był Eduardo Frei, który w swojej kampanii wyborczej mógł liczyć na wsparcie głównych mediów: radia, telewizji i prasy oraz rzeszy psychologów, socjologów, specy od reklamy i marketingu.

Kampania Salvadora Allende okazała się nieco uboższa w środki finansowe, ale za to bardziej oryginalna. Grupa młodych ludzi popierająca socjalistycznego kandydata postanowiła wypisać hasła wyborcze bezpośrednio na murach Valparaiso, używając farb do malowania statków, które udało jej się zdobyć w porcie. Niestety efekt nie był pomyśly na tyle, na ile oczekiwali tego jego pomysłodawcy: propagandowe napisy zniszczyły wiele zabytków, a ludzie zaangażowani w ten projekt zostali nazwani wandalami.

I na tym mogłoby się skończyć, gdyby nie pomysł pewnego studenta architektury, Osvaldo Strangera, na przedstawienie haseł politycznych w sposób bardziej wysublimowany i artystyczny. I tak właśnie powstał pierwszy “mural”, namalowany w ciągu jednej czerwcowej nocy 1963 roku, przy avenida España w Valparaiso.

Idea malowania na murach szybko przeniosła się także do Santiago: każdego ranka można było przeczytać lub obejrzeć coś nowego, efekt nocnej propagandy politycznej. Na przykład na deklarację Freia: „50 000 zapomóg finansowych dla biednych dzieci” szybko odpowiedzieli ludzie Allende umieszczając obok napis: „Za rządów Allende nie będzie biednych dzieci” itd. Każdej nocy malowidła rozrastały się coraz bardziej. I na takich zasadach funkcjonowały kampanie wyborcze.

Do dzisiaj Valparaiso jest stolicą murales: na każdym ze wzgórz, na którym jest położone to miasto, ściany domów pomalowane są w fantazyjny sposób, choć te współczesne malowidła niekoniecznie mają polityczny wydźwięk. Są bardziej wyrazem anarchistycznej duszy jego mieszkańców i atmosfery panującej w tym mieście.






piątek, 28 grudnia 2007

Don Hernán

don Hernán

Chciałabym poświęcić trochę czasu i uwagi pewnej ciekawej postaci, która nie wpisze się pewnie w kanon sztuki chilijskiej ani nie zostawi po sobie śladu w historii tego kraju, lecz dla mnie pozostanie niezwykle barwną osobą w całej swojej zwykłości. Będzie to bardzo prosta historia bez fajerwerków ani żadnych rewelacji, taki codzienny obrazek z życia Santiago.

Don Hernán jest panem od oprawiania obrazów. Któregoś dnia weszłam do jego pracowni, bo musiałam oprawić pewne zdjęcie i potrzebowałam do tego oryginalnej ramy. Wprawdzie szyld wywieszony przed pracownią wyjaśniał (ostrzegał): „Ramy, sztuka religijna”,


mimo to zapukałam i od chwili, gdy don Hernán otworzył drzwi do swojej świątyni, zrozumiałam, że to, co było napisane na szyldzie nie do końca zgadzało się z tym, czym rzeczywście zajmował się ten człowiek.


Prawdziwą pasją don Hernána było malowanie kobiecych aktów, z których był niezwykle dumny, powtarzając co pewien czas: „to takie pięciominutówki, dla ćwiczenia szybkiej kreski”, albo „ta poza trwała zaledwie dwie minuty, no i proszę zobaczyć jaki efekt!”. Cała pracownia była wypełniona tymi kilkuminutowymi aktami, których don Hernán nie przestawał komentować, opowiadając w międzyczasie o swoich studiach na Akademii Sztuk Pięknych w stolicy, jego artystycznych, młodzieńczych wybrykach i bohemii santiaguińskiej z lat sześćdziesiątych.




Moją uwagę przyciągnęło pewne niedbale rzucone płótno, trochę zakurzone i wyglądające jakby miało zaraz posłużyć za ścierkę do wycierania podłogi, gdyby nie pewien zarys postaci, który można było na nim dostrzec. Don Hernán od niechcenia podniósł z podłogi ten skrawek płótna i zapytał, czy słyszałam kiedyś o Violecie Parra. Nie zrozumiał za bardzo mojego entuzjazmu i szybko mi wyjaśnił, że w połowie 1973 roku przyszedł do jego pracowni pewien dziennikarz, który poprosił go, aby oprawić mu to płótno. Wyjaśnił mu, że było to dzieło Violety Parra, przedstawiające postać Jezusa z przechyloną na prawą stronę głową. Don Hernán wyznaczył dziennikarzowi termin, w którym mógł się on zgłosić po odbiór oprawionego płótna. Ale minęła połowa września, płótno czekało gotowe, a dziennikarz się nie zgłaszał. I już nigdy nie przyszedł po odbiór Jezusa Violety Parry, bo nastąpiło w tym czasie zbyt wiele zmian w historii Chile, o których nie trzeba tu pisać.



W taki oto sposób don Hernán został przez przypadek właścicielem płótna, którego wartości do tej pory nie potrafi ocenić. Moim zdaniem wielu kolekcjonerów z Europy (a szczególnie z Francji, gdzie Parra była bardzo ceniona) zapłaciłoby bardzo duże pieniądze za możliwość kupienia tego dzieła. Ale don Hernán jakoś nie może w to uwierzyć, sam znał Violetę z widzenia i nie wyglądała ona na światową artystkę, której prace mogłyby coś znaczyć w Europie (o jak bardzo się on myli!).

Don Hernán nie zarabia wiele i wydaje się szczęśliwy. Nie ma żyłki przedsiębiorcy i nie chce sprzedać płótna Violety Parra, bo sądzi, że nie znajdzie na to kupca, a poza tym nie ma pojęcia jaką cenę mógłby zaproponować. Z resztą wydaje się, że więcej przyjemności od robienia biznesu przynosi mu szkicowanie szybkich kobiecych aktów.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Chiloé autónomo



Obudź się i powstań Williche, nigdy więcej nie wstydź się

Przypomniała mi się ostatnio pewna rozmowa, a właściwie tylko początek rozmowy między ludźmi z rónych krajów. Każdy przedstawiał się z osobna i mówił skąd jest: z Francji, z Polski, z Niemiec itd, aż ktoś znienacka przedstawił się i powiedział, że jest Sycylijczykiem. Nie Włochem, tylko Sycylijczykiem. Wydało mi się to dziwnie podejrzane, pewnie dlatego, że jestem z Polski, rzadko kiedy słyszy się, żeby jakiś Polak poza granicami Polski określał z taką precyzją swoją tożsamość lokalną: jestem Kaszubem albo Ślązakiem. Za granicą jesteśmy zazwyczaj Polakami, a dopiero w samej Polsce określamy się z większą dokładnością.

Dawno bym zapomniała o tej rozmowie i tym geograficznym uściśleniu, które parę lat temu zwróciło moją uwagę, gdybym nie spotkała się z czymś podobnym przebywając na wyspie Chiloé.

Tak jak Włoch z Palermo czy Cagliari będzie uważał się na pierwszym miejscu za Sycylijczyka lub Sardyńczyka, tak Chilijczyk z wyspy Chiloé będzie nazywał się „el chilote” (mieszkaniec Chiloé), a dopiero w następnej kolejności, i to nie zawsze z przekonaniem, określi siebie mianem Chilijczyka.

I w rzeczywistości los chilotes mają niewiele cech wspólnych z mieszkańcami kontynentu. Nie wydaje się to jednak powodem do rozpaczy, wręcz przeciwnie, los chilotes są niezwykle dumni z bycia wyspiarzami, z własnej mitologii, historii, kuchni i tradycji.

Rozmawiając z paroma przypadkowymi osobami w autobusie na trasie Castro – Ancud i z powrotem, odniosłam także wrażenie, że czasami los chilotes mają zbyt dobre mniemanie na swój temat: jeśli w Chiloé zdarzy się coś niedobrego, kradzież auta, rozbój itp., zwykło się mówić, że to najpewniej wina „tych z kontynentu”, ponieważ los chilotes nie są tak zepsuci, jak „ci z zewnątrz”. Alkoholizm czy narkomania wśród młodzieży również jest plagą, która dotarła na wyspę wraz z przybyciem ludzi spoza wyspy, gdyż wcześniej nie było tylu szkodliwych nałogów w Chiloé.

I tak począwszy od tej dawnej rozmowy z Sycylijczykiem (nie Włochem), następnie słuchając co mają na swój temat do powiedzenia los chilotes, zaczęłam się zastanawiać nad kwestią tożsamości ludzi mieszkających na wyspach.


Chilijczyk czy Chilote?
Odp: Williche


Prawdą jest, że podróż np. z Castro do Santiago jest dla większości mieszkańców Chiloé wyprawą życia. To nie to samo co wsiąść do pociągu z Łodzi do Warszawy i w godzinkę być pod Pałacem Kultury i Nauki. Pewnie przez taką dużą odległość, która dzieli wyspę od stolicy los chilotes czują się jakby na marginesie kraju; kandydaci na prezydentów przyjeżdżają na wyspę tylko przed wyborami, żeby naobiecywać niestworzone projekty ulepszenia komunikacji z wyspą i na wyspie, po czym w równie szybkim tempie po wygranych wyborach zapominają o swych obietnicach, a wyspa nadal żyje swym nieco sennym życiem, bez mostu, który miał powstać i bez nadziei na spełnienie kolejnych obietnic. Jeśli Chile nie interesuje się wyspą Chiloé to dlaczego wyspa Chiloé miałaby interesować się Chile? I dlatego te dwa światy (Santiago, w którym dzieje się wszystko i Chiloé, na której nie dzieje się nic) istnieją bardzo daleko jeden od drugiego (i nie jest to tylko odległość geograficzna).

Taka sytuacja nie jest jednak tylko wynikiem obecnej polityki Chile w stosunku do Chiloé, tylko owocem wieloletnich konfliktów, które kwitły w relacjach kontynent – wyspa – konkwistadorzy.

Na początku wyspa Chiloé była zamieszkała przez indian Huilliche (lub Williche – ludzie z południa) oraz przez indian Chonos. W związku z tym kultura „chilota” jest wynikiem interakcji między tymi dwoma etniami. Ale na tym nie koniec. Indianie Huilliche wyparli indian Chonos, ale jednocześnie napotkali na swym terenie hiszpańskich kolonizatorów oraz misjonarzy, którzy w szybkim tempie narzucili im religię katolicką i zabronili mówić w ich języku (mapuzugun). To była kolejna mieszanka: Huilliche – Hiszpanie, do którzych wkrótce dołączyli Chilijczycy, tworząc wybuchowy efekt: el chilote. El chilote nie mówi już w swoim języku, który został wyparty przez język hiszpański, jednak nadal wierzy w magiczne postaci ze swojej chilotańskiej mitologii, mimo że został mocno schrystianizowany przez misjonarzy. Co ciekawe, Chiloé zostało przyłączone do Republiki Chilijskiej dopiero w 1826 roku, parę lat po uzyskaniu niepodległości Chile.



Kilkaset lat ciągłego mieszania się kultur: rdzennej, hiszpańskiej i chilijskiej, sprawiły, że ludzie zamieszkujący aktualnie wyspę mają swoją specyficzną kulturę, której nie wstydzą się manifestować w bardziej świadomy sposób. Rodzą się nowe wspólnoty, które mają na celu obronę praw ludności rdzennej i jej zwyczajów. Wyróżniają się tym, że ich członkowie są dumni ze swoich tradycji i historii, niektórzy chcieliby nawet widzieć Chiloé jako wyspę niezależną od reszty kraju. Rodzi się coś na kształt zbuntowanego lokalizmu, powrotu do korzeni, dumy z własnej kultury, która przez lata była tłamszona i uważana za podrzędną wobec kultury hiszpańskiej.

W ten właśnie sposób, los chilotes nabywają swoją tożsamość wyspiarzy, dla których stolicą zawsze na pierwszym miejscu będzie Castro, a dopiero potem Santiago.

niedziela, 23 grudnia 2007

Choinka z mezozoiku


Dlaczego nie zastąpić tradycyjnej sosny lub świerku nieco bardziej oryginalnym iglakiem?

Dobrym pomysłem mogłoby być przyozdobienie świątecznymi bombkami chilijskiej araukarii (łac. araucaria araucana lub pehuén – w języku indian Mapuche).

Ten iglasty dinozaur rośnie między innymi na południu Chile: głównie w Regionie Araukanii (nazwa nadana przez hiszpańskich kolonizatorów) i w Regionie Jezior. Indianie Mapuche, którzy zamieszkują właśnie te rejony Chile, wykorzystują bogate w proteiny i minerały nasiona araukarii do wyrobu wielu produktów, nawet chleba i napojów wysokoprocentowych. Los piñones (czyli nasiona) można wykorzystać do robienia mąki, albo po prostu upiec je w piecu, tak jak robi się to z kasztanami: mają wtedy smak trochę podobny do pieczonych ziemniaków.

los piñones (czyli nasiona)

El Pehuén jest świętym drzewem dla indian Mapuche (ludzi ziemi), szczególnie tych, którzy żyją w rejonach, gdzie rosną araukarie (np. Huilliches – ludzie z południa - zamieszkujący wyspę Chiloé nie czczą araukarii w ten sam sposób, w jaki jest ona czczona przez Pehuenches – ludzi araukarii, którzy zamieszkują rejony chilijskich zboczy Andów. Powód jest prosty – na wyspie Chiloé araukaria praktycznie nie rośnie).




Postanowiłam, że przywiozę do Polski parę nasion araukarii, żeby zasadzić je u nas w ogrodzie. Najpierw poszłam ich szukać bezpośrednio do lasu, ale szybko uświadomiono mi, że grudzień nie jest odpowiednim miesiącem na zbieranie los piñones (które zbiera się na jesień, czyli w marcu). Było to moje pierwsze rozczarowanie, ale szybko się pozbierałam, bo pewna starsza pani, która udzieliła mi gościny u siebie w domu w Pucón, podarowała mi całą reklamówkę nasion, które sama zebrała w zeszłym roku w Argentynie. To była moja mała satysfakcja: już widziałam ogromne araukarie w moim ogrodzie.

Drugie rozczarowanie przyszło wkrótce potem, gdy dowiedziałam się, że araukaria rośnie średnio 1 cm na pięć lat i potrzebuje ok. 500 lat, żeby osiągnąć swe potężne rozmiary. Mogłam od razu zapomnieć o moich planach na popołudniowe siesty latem w cieniu tego prehistorycznego iglastego giganta. Mimo wszystko zasadzę te nasiona u nas w Łodzi, jeśli nie ku mojej osobistej uciesze, to przynajmniej ku uciesze moich wnuków.


Niektóre araukarie, które rosną w prastarych lasach na południu Chile i Argentyny mają czasem nawet ponad dwa tysiące lat i są wysokie na ponad 50 metrów – takie egzemplarze naprawdę robią wrażenie.


sobota, 22 grudnia 2007

Architektura wyspy Chiloé

dom w Curaco de Vélez (na archipelagu)


Jadąc autobusem z Santiago na południe w stronę wyspy Chiloé (prawie 1200 km) krajobraz za oknem zmienia się z każdym pokonywanym kilometrem. Suche grzbiety Andów powoli ustępują miejsca gęstym lasom w Araukanii, co pewien czas na horyzoncie wyrastają znienacka ośnieżone czapy wulkanów, jeziora mnożą się niespodziewanie, a niebo co pewien czas grozi ciemnymi chmurami. Jest po prostu inaczej, bardziej dziko, można poczuć się czymś nieistotnym w obliczu dymu wydobywającego się z krateru wulkanu i w obliczu prastarych lasów pełnych araukarii, których czubki można dostrzec dopiero wtedy, gdy zadrze się głowę wysoko do góry.

Z Santiago do Puerto Montt jedzie się około 12 godzin, stamtąd kolejnych parę zanim dotrze się do Castro. Po przypłynięciu promem na brzeg wyspy najbardziej przyciągają uwagę drewniane domy pokryte gontami pomalowanymi na różne kolory. To one w decydujący sposób wpływają na krajobraz Chiloé: rozsiane po całej wyspie dodają jej wiele uroku.
Większość gontów (hiszp. las tehuelas lub las pizarrillas) jest z modrzewia, którego drewno jest bardzo odporne na niepogodę i deszcze. I może nie byłoby w tych gontach nic nadzwyczajnego, gdyby nie ich fantazyjne kształty i kolory.

w pobliżu Achao (na archipelagu)

Architektura na tym chilijskim archipelagu rozwijała się na dwóch frontach: pierwszy jest związany z okresem hiszpańskiej konkwisty w XVI wieku, drugi natomiast z napływem emigrantów niemieckich w XIX wieku. Są to dwa fronty, które z czasem zaczęły się splatać, tworząc całkiem oryginalną mieszankę architektoniczną. Ale architektura wyspy Chiloé ma w sobie również coś własnego i nie zaadoptowanego przez przyjezdnych gości: są to na przykład słomiane dachy, typowe dla kultury indian Mapuche.

Castro



domy w Curaco de Vélez (na wyspie Quinchao)

Innym bardzo ciekawym elementem krajobrazu wyspy Chiloé są jej drewniane kościoły z XVIII wieku. Są one, wraz z niektórymi do dziś istniejącymi kościołami w Stanach Zjednoczonych, Niemczech i krajach skandynawskich, jednymi z niewielu przykładów architektury w drewnie z tego okresu. Dlatego prawie 20 z nich zostało wpisanych na listę światowego dziedzictwa Unesco.


kościół w Nercon

Achao, najstarszy kościół na wyspie (ok. 1760 r.)



piątek, 21 grudnia 2007

Palafitos




Palafitos, czyli domy, których pewna część (najczęściej taras) lub całość zbudowana jest na drewnianych palach, zazwyczaj nad brzegiem jeziora lub morza, są do dziś barwną wizytówką wyspy Chiloé.

Można je spotkać w miejscowości Castro – aktualnej stolicy wyspy. Wcześniej istniały w większości nadmorskich wiosek, lecz ze względu na swoją prowizoryczną formę i częste trzęsienia ziemi, dziś palafitos zalicza się do konstrukcji na wymarciu.

Na początku ubiegłego wieku na wyspie można było doliczyć się ponad tysiąca palafitos, do dziś niestety przetrwało tylko niewiele ponad sto. Jednym z głównych powodów ich zniknięcia były trzęsienia ziemi często nawiedzające wyspę. Najsilniejsze trzęsienie ziemi w Chiloé miało miejsce w roku 1960, kiedy to wszystkie drewniane domki na palach przestały zdobić krajobraz miejscowości takich jak Ancud, Quemchi i Chonchi oraz innych rybackich wiosek.




Palafitos w Castro nadają temu rybackiemu miastu specyficzny charakter i są jednym z elementów przyciągających turystów. Szkoda tylko, że sami mieszkańcy wyspy nie mają wystarczająco dużo pieniędzy, aby utrzymać palafitos w przyzwoitym stanie. W tych domach na drewnianych palach mieszkają zazwyczaj biedni ludzie, a warunki, w jakich mieszkają i poziom higieny, który utrzymują pozostawiają wiele do życzenia.
Wprawdzie powstał projekt organizacji Arquitectos Sin Fronteras (Architekci bez granic), który ma na celu podreperowanie i utrzymanie w godziwej kondcji niszczejących palafitos, lecz, jak zwykle w takich sytuacjach, brakuje na to pieniędzy. Tym bardziej, że palafitos są z drewna, w wiązku z czym potrzebują ciągłego odnawiania.



Przypływy i odpływy morza pogarszają stan drewnianych pali, na których utrzymują się prowizoryczne domki. W celu przyciągnięcia turystów niektóre z nich zostały przekształcone w restauracje i hotele. I nie tracą przez to swojego uroku. Może to jedna z niewielu form utrzymania tych ciekawych konstrukcji.



Podczas odpływu, gdy woda oddala się o wiele metrów od palafitów, można zaobserwować, że mieszkańcy tych malowniczych domków wypuszczają ze swych mieszkań brudną wodę, wyrzucją śmieci, sprawiając tym samym, że pod ich domami tworzy się coś na kształt szamba. O tyle wygodnego, że „znika” wraz w przypływem.

czwartek, 20 grudnia 2007

Tajemnice wyspy Chiloé



Castro, domy budowane na drewnianych palach (palafitos)


Istnieje na południu Chile pewna wyspa, którą trudno jest opisać słowami codziennego użytku.

Kiedy człowiek nie potrafi nazwać roślinności, drzew i ptaków, ani porównać krajobrazu z żadnym dotychczas poznanym, czuje się zagubiony, bo brakuje mu słów, którymi mógłby się posłużyć w opisie takiego miejsca. Kiedy zwiedza się pewne miasta, można je porównywać z tymi poznanymi, nazywać style architektoniczne, typy zabudowy, można je oswoić poprzez odnalezienie czegoś podobnego na mapie własnych doświadczeń i miejsc dobrze znanych. Przyjazd do Santiago nie wywołuje dużego szoku – można opisać to miasto używając paru prostych porównań:

- pewne dzielnice nowoczesne jak w Nowym Jorku

- inne dzielnice biedne jak fawele w Rio de Janeiro

- rzeka Mapocho przepływająca przez Santiago nie umywa się do naszej Wisły

- korki jak przed Warszawą itp.

Na zasadzie takich porównań ze znanymi miejscami można w prosty sposób oswoić to, co nieznane i poczuć grunt pod nogami.

Na wyspie Chiloé nagle poczułam się zagubiona, bo brakowało mi słów, żeby opisać tamtejszą przyrodę, każde drzewo wydawało mi się nieznane, nawet krowy muczały w innym języku, a domków rozsianych po całej wyspie nie udało mi się porównać z żadnymi zabudowaniami ani w naszej Zawoi ani nigdzie indziej.

Żeby napisać parę słów o Chiloé trzeba poszerzyć własny zasób słów, wzbogacić go o nowe nazwy odcieni, dźwięków, zjawisk atmosferycznych, które wybiegają daleko poza schemat: słonecznie, pochmurno, deszczowo.

Trzeba także przygotować się na odbiór paru drobnych szczegółów ludzkiego usposobienia: opanowania, bezinteresowności czy cierpliwości, która nie zna granic (jak można być niecierpliwym i nieopanowanym mieszkając na wyspie, na której przez większą część roku pada deszcz, a po nim nagle przychodzi upał, po którym może zerwać się porywisty wiatr gotowy za chwilę przynieść kolejną ulewę?).


niedaleko Achao

W najprostszy sposób można powiedzieć, że wyspa Chiloé jest magiczna.
Począwszy od drewnianych chałup pomalowanych na wszystkie możliwe kolory, a skończywszy na niezwykłej mitologii, w którą wciąż wierzy wielu rybaków wypływających na połów wtedy, gdy ujrzą bajeczną syrenę Pincoyę skierowaną twarzą w kierunku morza (znak, że połowy będą obfite), wszystko na tej wyspie wydało mi się trochę jak nie z tej ziemi.

Na taki a nie inny odbiór wyspy wpłynęło towarzystwo osób, które zechciały opowiedzieć mi coś więcej na temat życia na tym chilijskim archipelagu.

W poznaniu Chiloé i jego mieszkańców pomogła mi przede wszystkim Alejandra Leighton Naranjo, antropolożka z Punta Arenas, która od piętnastu lat mieszka w Castro i pracuje w służbie zdrowia, zajmując się kwestią zintegrowania medycyny "oficjalnej" z medycyną praktykowaną przez indian Mapuche.


port w Achao

Problem jest dosyć poważny, a projekt zintegrowania obu metod leczenia wymaga dużo pracy zarówno od lekarzy, którzy po ukończeniu studiów medycznych decydują się pracować na wyspie, jak i od miejscowej ludności, która często z większym zaufaniem podchodzi do „znachorów”, niż do lekarzy z dyplomem.

W przypadku niektórych chorób, które są zidentyfikowane tylko w danej społeczności i uwarunkowane kulturą ludzi mieszkających na wyspie, lekarze w szpitalach muszą odsyłać pacjentów do znachorów, bo tylko oni potrafią wyleczyć pewne dolegliwości (jak np. „susto”, czyli „strach”, kiedy dziecko przestraszy się czegoś, czego potem nie potrafi zapomnieć, budzi się w nocy i dostaje drgawek. Według oficjalnej medycyny może być to padaczka – objawy są te same, lecz zastosowanie tradycyjnych metod leczenia nie pomoże w przypadku, kiedy pacjent jest przekonany, że choroba, która go dręczy to nie padaczka, tylko „susto”, i twierdzi, że tylko znachor potrafi go wyleczyć).

Większość znachorów (w języku indian Mapuche nazywani są „machi” – wym. maczi) to kobiety, które w młodości otrzymały dar leczenia: zazwyczaj takie „powołanie” przychodzi we śnie. Jednak nie jest to jedyny warunek, który muszą spełnić przyszłe znachorki: powołanie można również odziedziczyć, ale i to nie zwalnia adepta od kilku lat ciężkiej nauki u profesjonalnej machi. Za lata nauki i praktyki zwykle trzeba nauczycielowi zapłacić. Kiedyś za poradę i leczenie znachorkom płaciło się tym, co się miało: ofiarując kury, jajka, sery itp. Teraz jednak znachorki mają cennik swoich usług, ustalone ceny za wizytę i za zioła, które mają pomóc w leczeniu. I tak ceny proponowane przez znachorki są niższe niż te obowiązujące w aptekach.

Machi nie ograniczają się jedynie do używania ziół w swoich metodach leczenia. Oprócz metod naturalnych, znachorki korzystają z mocy duchów i snów. Prowadzą również ceremonie uzdrowienia, które noszą nazwę machitún.

Spotkałam wiele osób, nie tylko indian Mapuche, które mówiły, że rzeczywiście zioła przepisane przez indiańskie znachorki pomogły im wyleczyć wiele dolegliwości: od migreny po reumatyzm czy bóle żołądka.

Czasem jednak machi potrafią tylko zidentyfikować miejsce choroby, lecz wiedzą, że ich pomoc nie będzie wystarczająca. W takich przypadkach wysyłają pacjenta do normalnego szpitala. Czasami bywa na odwrót: lekarze odsyłają do znachorów, kiedy nie wiedzą jak zwalczyć jakąs chorobę oficjalnymi metodami leczenia. W wielu wypadkach jednak bywa tak, że obie metody się uzupełniają: znachorzy mogą współpracować z lekarzami – najważniejsze w końcu jest zdrowie człowieka.

Machi na wyspie Chiloé mają jeszcze dodatkową funkcję: przeciwdziałać przebiegłym sztuczkom złośliwych gnomów (brujos chilotes) zamieszkujących wyspę...

Ale o tym napiszę następnym razem.



PS. Wyspę Chiloé zamieszkuje grupa indian Mapuche zwana Huilliches. Mapuche oznacza „ludzie ziemi”: mapu – ziemia, che – ludzie, podczas gdy huilliche oznacza „ludzie z południa”.


wtorek, 4 grudnia 2007

Studia dla bogaczy



Universidad de Los Andes

Czy stopień zamożności idzie w parze z inteligencją? Niekoniecznie, a raczej na pewno nie. Za to w Chile można się przekonać, że im masz więcej pieniędzy tym lepsze wykształcenie (choć na pewno nie jest to typowe tylko dla Chile). Bez pieniędzy nie można tu nawet pomarzyć o studiach. Wprawdzie istnieją stypendia socjalne i naukowe, ale nie zawsze jest tak łatwo jest zdobyć.

Na przykład na Uniwersytecie Chilijskim (Universidad de Chile), żeby uzyskać stypendium socjalne zarobki rodziców nie mogą przekroczyć 130 000 pesos czyli ok. 600 zł miesięcznie. To bardzo mało, nawet jak na Chile, i choć jest spora grupa ludzi, którzy rzeczywiście tyle zarabiają, to chyba oni właśnie rzadko mają aspiracje związane z wykształceniem wyższym. A ci, których zarobki przekraczają podany limit mogą pożegnać się z nadzieją na stypendium socjalne.

Mogą za to ubiegać się o stypendia naukowe, które polegają na tym, że obniża im się czesne np. o 30 lub 40% (albo więcej) w zależności od ocen. W ten sposób można sobie obniżyć koszty czesnego, lecz niech nikt nie wpada w zachwyt myśląc o hojności chilijskich uniwersytetów, bo trzeba wziąć pod uwagę, że czasami takie miesięczne czesne wynosi nawet ok. 320 000 pesos (przykład dotyczy Medycyny na Universidad de Los Andes) czyli ok. 1 700 złotych (podkreślam: miesięcznie!).

W takiej sytuacji spora grupa studentów bierze kredyty studenckie, aby opłacić piekielnie wysokie czesne, a zaczyna je spłacać po zakończeniu studiów. Może i jest to rozwiązanie, ale tylko w przypadku opłacalnych kierunków, takich jak inżynieria czy medycyna, w przypadku których ma się prawie stuprocentową pewność, że znalezienie pracy nie będzie problemem, a zarobki w szybkim tempie pozwolą spłacić kredyt (który czasem można spłacać nawet przez 20, 30 lat, w zależności od tego w jakich ratach ustali się go płacić). I tak uważam, że dla młodego magistra, który dopiero co wchodzi w życie i ma plany założenia rodziny, spłata takiego kredytu to jeden wielki koszmar, mimo to wielu Chilijczyków wybiera właśnie taką formę opłaty za studia. O wiele tragiczniej wygląda sytuacja studentów kierunków humanistycznych, których studia wprawdzie kosztują mniej, ale i tak w momencie, kiedy kończą karierę naukową, w większości znajdują się w sytuacji bez wyjścia: o pracę trudno, albo zarobki komicznie niskie, a do tego kredyt do spłacenia jak zmora unosząca się w powietrzu.

Co ciekawe, w Chile żaden uniwersytet nie jest bezpłatny. Nawet na państwowych uczelniach Universidad de Chile i Universidad de Santiago płaci się miesięczne czesne, które czasami jest niewiele niższe niż to na uniwersytetach prywatnych. A tych ostatnich w samym Santiago jest niezliczona ilość. Niemalże na każdym skrzyżowaniu (to oczywiście drobna przesada) znajduje się budynek niepublicznej uczelni. Oczywiście nie warto nawet zadawać sobie pytania na temat jakości takich uczelni, które w ostatnich latach wyrosły jak grzyby po deszczu. Można na nich studiować najróżniejsze kieruki, specjalizacje, o których się nam nawet nie śniło, no i oczywiście słono płacić za dyplom uczelni, która może splajtować po paru latach, kiedy przestanie przynosić korzyści materialne. Niewątpliwie nie można zarzucić prywatnym uczelniom jednego: nieumiejętności promowania się. W metrze, na przystankach, na wielkiech billboardach i we wszelkich mediach widnieją reklamy przyciągające młodych Chilijczyków żądnych wiedzy na łono prywatnej uczelni. Oczywiście to sami studenci, płacąc tak słone czesne, umożliwiają uczelniom wielkie kampanie reklamowe. Uniwersytety niepubliczne (każda placówka niepaństwowa ma prawo nazywać się uniwersytetem) przekształciły się w dochodowy biznes, na którym można zarobić bardzo poważne pieniądze. Dlatego właśnie w grudniu, w okresie, w którym licealiści zdają egzamin dojrzałości, każda z uczelni zawzięcie walczy o pozyskanie jak największego numeru nie studentów lecz klientów, którzy najczęściej z kieszeni rodziców będą napędzać ten bestialski „uczelniany” biznes.

Kiedy opowiadam o państwowych uniwersytetach w Polsce, nie każdy potrafi w to uwierzyć. Tutaj panuje przeświadczenie, że im więcej płacisz, tym lepsze masz wykształcenie. Dlatego na przykład lepiej nie iść na „bolszewicki” (jak uważają niektórzy) Universidad de Santiago, bo zbyt wiele na nim strajków i buntów studentów, lepiej zapisać się na Universidad de Los Andes (uniwersytet sponsorowany przez Opus Dei), w snobistycznej dzielnicy na peryferiach Santiago, do którego bogaci studenci przyjeżdżają swoimi autami. Na tym uniwersytecie nikt nie strajkuje. Dlaczego? Bo jak ja bym miała płacić 1 700 zł za miesiąc nauki, to też szkoda by mi było każdego dnia na strajk.


Przyjemnie studiować w takiej atmosferze.
Trzeba za to jednak słono zapłacić.
Universidad de Los Andes
(Opus Dei)








Reklamy prywatnych uczelni w codziennej prasie.
Cennik kierunków,
jak w liście dań.



Rękodzieło latynoamerykańskie



Południowe Chile


Od paru dni można podziwiać w Santiago chilijskie i latynoamerykańskie rękodzieło. Targi będą trwały jeszcze dwa tygodnie. Oczywiście najwięcej stoisk należy do chilijskich wytwórców, głównie z południa kraju (Regionu Jezior, Wyspy Chiloe, zamieszkałych przede wszystkim przez rdzenną ludność Chile) oraz z północy (rejony pustynne, rękodzieło przypominające bardziej wytwory peruwiańskie).

Gośćmi targów są także inne kraje z Ameryki Łacińskiej: Paragwaj, Kuba, Gwatemala, Ekwador i inne. Z każdym artystą można spokojnie porozmawiać, dowiedzieć się w jaki sposób pracuje i z jakich materiałow korzysta.

Mnie osobiście najbardziej podobały się półmiski z wymion krów, w których można przechowywać np. miód, ręcznie szyte torby ze skóry oraz miniatury starych wozów, które kiedyś jeździły po Santiago. Oto parę zdjęć:



Północne Chile

Talca, torby szyte ręcznie

Ancud, wyspa Chiloe

Południowe Chile


Środkowe Chile (Region Metropolitana)

Środkowe Chile (Region Metropolitana)