czwartek, 15 maja 2008

Barokowe bibeloty




Ryszard
Kapuściński, "Wojna futbolowa":

"Jesienią roku 1967 wyjechałem na pięć lat do Ameryki Łacińskiej. Moim pierwszym miastem było Santiago de Chile, dziwaczny twór architektoniczny, składający się z miniatury Manhattanu, otoczonej morzem kamieniczek w stylu przewrotnej i kapryśnej secesji hiszpańskiej, z komfortowych i ekskluzywnych dzielnic w rodzaju Los Leones, Apoquindo i Vitacury, oraz nie kończących się drewnianych, szałasowych przedmieść zwanych tutaj callampas, a zamieszkanych przez proletariat, biedotę, a także wszelkie lumpiarstwo. Miałem zawsze Chilijczyków za ludzi spokojnych, łagodnych, a nawet zniewieściałych (w mieście jest mnóstwo zakładów kosmetycznych dla mężczyzn, w których panie robią panom pedicure i malują im paznokcie), dopóki nagle, w dzień po śmierci Salvadora Allende, nie okazało się, że wiele z tych paznokci było wilczymi pazurami. Po przyjeździe do Santiago zgłosiłem się do biura wynajmu mieszkań, w którym otrzymałem plan miasta i odpowiedni spis adresów. Zacząłem teraz wyszukiwać wskazane mi domy i oglądać oferowane do wynajęcia mieszkania. W ten sposób odkryłem zupełnie nie znany mi świat. Właścicielkami tych mieszkań były wiekowe damy, wdowy, rozwódki, stare panny, w czepkach, w etolach, w bamboszach. Po przywtaniu pokazywały nieprawdopodobnie zagracone pokoje, potem wymieniały jakąś fantastyczną sumę pieniędzy, którą należało im się wpłacać jako komorne, a wreszcie podsuwały kontrakt, zawierający, poza warunkami umowy, spis rzeczy znajdujących się w mieszkaniu. Była to gruba księga, opasły tom, który w ściśle paranoicznym sensie mógł stanowić pasjonujący, psychologiczny dokumet o tym, do jakiego szaleństwa może doprowadzić człowieka chciwość i żądza posiadania zupełnie niepotrzebnych rzeczy. Strona po stronie ciągnął się spis setek, a dalej już tysięcy bezsensownych drobiazgów, kotków, figurek, podstawek, makatek, obrazków, dzbaneczków, oprawek, ptaszków ze szkła, z pluszu, z mosiądzu, z filcu, z plastiku, z marmuru, z wiskozy, z kory, stearyny, satyny, lakieru, papieru, z orzechów, z wikliny, z muszelek, z fiszbinu, z entliczek-pentliczek, z bomby, trąby, hektabomby. Każde z tych mieszkań było szczelnie, pod sufit zapełnione składem tych rupieci, ugniatanym, upychanym kłębowiskiem bubli, gadgetów, hocków-klocków, przy czym najmniejsza nawet bzdurka, mówiły panie, była bezcenną, prześliczną i wzruszającą. Później już zaobserwowałem, że w tych mieszczańskich dzielnicach trwa nieustający obieg nikomu niepotrzebnych rzeczy, że przy każdej okazji otrzymuje się nikomu niepotrzebną rzecz, a zwyczaj nakazuje, aby natychmiast zrewanżować się prezentem w postaci nikomu niepotrzebenej rzeczy, która zostanie postawiona (położona, powieszona) obok innych nikomu niepotrzebnych rzeczy, co po latach zapobiegliwego zbierania (kupowania, zdobywania) zamieni każde mieszkanie w wielki magazyn nikomu niepotrzebnych rzeczy. Później również zauważyłem, że połowa sklepów w tych dzielnicach zajmuje się wyłącznie sprzedażą wszelkich bibelotów, maskotek i chichotek i że jest to wspaniały interes przynoszący krociowe dochody. Po latach wśród Afrykańczyków, dla których [...] jedyną własnością była drewniana motyka, a jedynym pożywieniem zerwany z krzewa banan, ta absurdalna lawina rekwizytów, która zwalała się na mnie po otwarciu każdych drzwi, miażdżyła mnie i zniechęcała. Ratowałem się myślą, że jest to fałszywe wejście w tamten świat, który – tłumaczyłem sobie – musi wyglądać inaczej.

[...] W rzeczywistości jednak mieszkania tych staruszek były tylko chorobliwie i kiczowato wynaturzoną menifestacją tego, co jest kluczem do Ameryki Łacińskiej – a jest nim powszechnie tu rządzący barok. Barok nie tylko jako styl tworzenia i myślenia, ale również jako ogólna nadmiernośći eklektyzm. Wszystkiego tu dużo i wszystko przybiera postać przesadną, wszystko chce się nam narzucić, zaszokować i przytłoczyć. Jak gdybyśmy mieli słaby wzrok, słaby słuch, słaby węch i coś, co wystąpiłoby w formie umiarkowanej i skromnej, zostałoby po prostu nie zauważone. Jeżeli dżungla – to olbrzymia (Amazonia), jeżeli góry – to gigantyczne (Andy), jeżeli równina – to bezkresna (pampa), jeżeli rzeka – to największa na świecie (Amazonka). Ludzie wszelkich możliwych ras i odcieni skóry – biali, czerwoni, czarni, żółci, Metysi, Mulaci. Wszelkie kultury – indiańska, anglosaska, hiszpańska, luzytańska, francuska, hinduska, włoska i afrykańska. [...]Nadmiar bogactwa i nadmiar nędzy. Przez ten świat nie można przejść ze spokojnągłową i obojętnycm sercem [...]."


***

Mój pierwszy pobyt w Ameryce Południowej również zaczęłam od Santiago. Nie był to, jak u Kapuścińskiego, pobyt pięcioletni, ale również zdążyłam zaobserwować parę typowych zjawisk charakterystycznych dla tych spokojnych i łagodnych ludzi. Co prawda nigdy nie natknęłam się na salon kosmetyczny dla mężczyzn, dlatego na pewno nie nazwałabym Chilijczyków zniewieściałymi, ale wszelkiego rodzaju bibeloty zbombardowały mnie zaraz po przekroczeniu progu chilijskiego domu w dzielnicy Providencia. Nie została ona wymieniona przez Kapuścińskiego w szeregu ekskluzywnych dzielnic, bo w rzeczywistości do nich nie należy, lecz zachowuje jeszcze pozory luksusu, a jej mieszczański klimat unosi się w powietrzu i daje wyczuć w grzecznie poustawianych domach jednorodzinnych z wykrochmalonymi firankami w oknach. A za tymi wykrochmalonymi firankami czai się,
tak jak pisał Kapuściński, rój niepotrzebnych nikomu rzeczy (ale tylko z naszej perspektywy są one nikomu niepotrzebne).

Pokój, w którym mieszkałam, pełen był porcelanowych lalek:



Każdy pakunek ma swoją opiekunkę – porcelanową lalkę z ludzkimi włosami.




Na pierwszym planie: koszyk z wielkanocnymi pisankami


były to lalki-Mulatki, lalki-Murzynki, lalki-anglosaskie arystokratki, lalki-Indianki, lalki wszelkiej maści i we wszystkich rozmiarach. Pani domu najbardziej była jednak dumna z prawdziwych ludzkich włosów, którymi mogły się te lalki pochwalić oraz z tego, że każda sukienka była dla nich specjalnie szyta na miarę. Kiedy nastały święta Bożego Narodzenia, lalki wyprowadziły się ode mnie z pokoju i zaludniły przedpokój pilnując świątecznych prezentów. Każdy pakunek miał swoją opiekunkę – porcelanową lalkę z ludzkimi włosami. I była to rzeczywiście barokowa kompozycja, w której obok lalek pani domu poustawiała figurki pana Jezusa (peruwiańskie), figurki Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków (kupione w Australii), a nawet koszyk z wielkanocnymi pisankami przywiezionymi z Polski.


Peruwiańska figurka pana Jezusa



Figurki Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków


Tak mniej więcej wyglądała bożonarodzeniowa kompozycja w pewnym mieszczańskim domu w Providenci. Od wspomnianego przez Kapuścińskiego sześćdziesiątego siódmego roku (a minęły już cztery dekady) niewiele się zmieniło w mentalności pewnych mieszkańców Santiago. Króluje idea baroku, przepychu, nadmiaru, pomieszania z wymieszaniem i chomikowania wszelkiego rodzaju bibelotów.

Ale myślę sobie, że musi być dla tego jakieś wytłumaczenie.

Jeśli kilka razy do roku w Chile trzęsie się ziemia albo jeden z wielu drzemiących wulkanów dostaje niespodziewanej czkawki, wypluwając z siebie zabójcze popioły (o czym pisze na swoim blogu Tierralatina tu i tu), to może takie obsesyjne i paranoiczne zbieractwo jest swego rodzaju zaklęciem, demonstracją tego, że nawet w obliczu grożących niebezpieczeństw, człowiek nie chce żyć prowizorycznie i “na chwilę”, che akumulować wszelkie niepotrzebne rzeczy, żeby oddalić od siebie widmo opuszczania w pośpiechu swojego dobytku. Chowa się za parawanem uzbieranych gratów, żeby zakląć siły natury?

Można też tak sobie to tłumaczyć...

czwartek, 17 kwietnia 2008

Język nasz powszedni



Tak szczerze mówiąc, to przed moim pierwszym wyjazdem do Chile nie bardzo wiedziałam w co się pakuję. W ramach przygotowań do podróży przeczytałam parę książek, przestudiowałam mapy, wykonałam parę długich międzykontynentalnych rozmów telefonicznych z “ludźmi stamtąd”, intensywnie uczyłam się hiszpańskiego i ogólnie rzecz biorąc byłam gotowa na spotkanie z Nową Kulturą. Ale kilka spraw stanęło mi na przeszkodzie.

Po pierwsze: co mi po nauce hiszpańskiego? Pierwsze dni w Santiago ukazały mi całą śmieszność tego półrocznego przedsięwzięcia. Na każdym kroku potykałam się o jakieś dziwaczne słowa. Któregoś dnia w metrze usłyszałam taki dialog dwóch chłopaków: “Me dejó mi polola, ¿cachai huevón?”. Załamałam się: zrozumiałam tylko pierwszy wyraz… Co oznacza “polola”, “cachai”, “huevón” – nie miałam zielonego pojęcia. Ironio, po co wydawać skrzętnie uzbierane pieniądze na jakiś kurs językowy, po którym nie jest się w stanie zrozumieć codziennej błahej rozmowy w Chile? Skąd nagły atak zupełnie nieznanych słów? Uzmysłowiłam to sobie dopiero wtedy, gdy w bibliotece w Santiago natknęłam się na trzytomowy słownik chilenizmów, czyli słów, które rozumie jedynie piętnaście milionów mieszkańców tego kraju na końcu świata.

To, co powszechnie mówi się na ich temat, nie jest żadną tajemnicą: język mieszkańców Chile uważa się za najmniej poprawną wersję języka hiszpańskiego. Może równie niepoprawną, co argentyńską. Słowa pourywane gdzieś na przedostatniej sylabie, końcówki koniugacyjne jakieś wypaczone… Tak na przykład zamiast poprawnego pytania “dokąd idziesz?” - “¿dónde vas?”, Chilijczycy zapytają “¿dónde vai?”, a obcokrajowiec może tylko pokornie zaakceptować taki stan rzeczy, eliminując z pamięci wszelkie formuły i wystukane na blachę reguły. Trzeba się przecież jakoś zaadopotować w Nowej Kulturze i w nowej sferze języka.

Analogicznie będzie więc wyglądało pytanie “pamiętasz?” – “¿te acordai?”(brzmi co najmniej bluźnierczo w uszach filologów), zamiast hiszpańskiego “¿te acuerdas?” lub “rozumiesz” – “¿cachai?” etc. Z tym że czasownika “cachar” w ogóle nie znajdzie się w słowniku hiszpańskim. Bo hiszpańska wersja brzmiałaby: entender, comprender. Trochę to skomplikowane.

Przez pierwsze dni uczyłam się więc zastępować nauczone zwroty, które w Chile na nic mi się przydawały, nowymi dziwolągami. Skoro więc znalazłam się już za tym językowym zakrętem, pokuszę się o napisanie paru praktycznych rad.

Jadąc do Chile zapomnij o swoim “novio”! To znaczy, nie porzucaj swojego dotychczasowego chłopaka, tylko zapamiętaj, że w Chile to “pololo”! (Tutaj “novio” to już wyższa szkoła jazdy, oficjalny narzeczony).



Do dobrego znajomego zamiast “tío”, wołaj “huevón” (ale wpierw upewnij się, czy wasze stosunki są naprawdę mocno braterskie, bo jeśli nie, to jeszcze się na ciebie obrazi za zbytnie spoufalenie).

Jeśli masz bardzo dużo pracy, to możesz powiedzieć “tengo harta pega”, z tym tylko zastrzeżeniem, że już na przykład w Argentynie nikt cię nie zrozumie.

Jeśli masz o kimś bardzo dobre zdanie, uważasz, ten ktoś byłby dobrym kumplem, a oprócz tego ma wiele pozytywnych cech, powiesz o nim, że jest “buena onda”, czyli dobra fala. Może po prostu odbieracie na tych samych falach.

Un rato” – to krótka chwilka, dlatego możesz powiedzieć “vuelvo en un rato más” (wrócę za chwilkę) lub “vuelvo al tiro”. “Al tiro” to też przykład kolejnego chilenizmu: zwracając się tak do Hiszpana spotkałam się tylko z podniesionymi ze zdziwienia brwiami oraz z komentarzem, że w Hiszpanii nie ma tak wojskowego żargonu (“al tiro” znaczy tak szybko jak wystrzał pocisku, czyli natychmiast).

Jeśli twój znajomy jest chytrusem, to nazwiesz go “manos de guagua” – czyli “dłonie niemowlaka”. Na początku nie mogłam pojąć skąd w ogóle Chilijczykom przyszło do głowy, żeby faszerować niewinne maleństwa negatywnymi konotacjami. Szybko znalazłam odpowiedź: kiedy na świat przychodzi noworodek, zazwyczaj ma bardzo mocno ściśnięte piąstki – tak jak prawdziwy chytrus, który nie wypuści ze swych rąk ani grosza. Zatem “guagua” to niemowlak, bobas, a “cabro chico” lub “lolo” to młodzieniaszek.

Jak już z takiego bobasa zrobi się młodzieniaszek, i do tego ten młodzieniaszek nie będzie “manos de guagua”, to często będzie zapraszał swoich znajomych na “el carrete” (imprezki) i serwował wszystkim “los copetes” czyli napoje wyskokowe. No i będzie się również starał, żeby jego carretes nie były nudne, żeby nikt następnego dnia nie skomentował: “El carrete fue más fome que la chucha” (imprezka była bardzo nudna). Taki cabro wolałby usłyszeć: “Mijito rico, el carrete fue muy entrete y tu casa es realmente chora” (Chłopcze, imprezka była fajna, a twój dom jest naprawdę wypasiony).

Tak naprawdę to tylko kilka najczęściej używanych chilenizmów, ale można by ich tu mnożyć bez końca. Tym, którzy się wybierają do Chile radzę również zapamiętać, że 1000 pesos w Chile określa się mianem “una luca”. Czyli jak będzie coś kosztować 10 000 pesos (ok. 50 PLN), to można powiedzieć “diez lucas”.

A tak na marginesie dodam tylko, że sposób w jaki mówią poszczególni ludzie, może również zdradzić ich status społeczny. I tak na przykład niezamożni Chilijczycy zamieniają “ch” na “sh” (wymawiając “Shile”, a nie Chile, “shiao” a nie “chao”), zamożniejsi natomiast lub ci, co aspirują do tej rangi, wymawiać będą “tsch” w miejsce “ch” (“Tschile”).

Świetny ten język chilijski. Bawi mnie tylko to, że czasem rozmawiając z mieszkańcami innych krajów hiszpańskojęzycznych niekiedy brak nam wspólnego języka - wtedy, gdy ja nieświadomie właduję gdzieś takiego chilijskiego dziwoląga.

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Chile en el corazón

fotografia Louisa Stettnera


“Chile w sercu” – taki jest tytuł albumu zdjęć Louisa Stettnera, fotografa urodzonego w Stanach Zjednoczonych, dziś mieszkającego w Paryżu.
Podczas swoich dwóch podróży do Chile, w latach 2000 – 2001, Stettner udokumentował na kliszy codzienność w Santiago i w Valparaiso, pozostawiając inspirujący obraz zwykłych ludzi, czyścibutów, ulicznych sprzedawców, pracowników przydrożnych barów czy psów śpiących w cieniu kamiennic. Dokument nie upiększający rzeczywistości, lecz pokazujący ją w swojej zwykłości, w której kryje się cały naturaly urok tego naszego monotonnego życia. Żaden Photoshop, żadne wypudrowane modelki, tylko taka brzydota dnia codziennego – i właśnie ta brzydota wydaje się piękna.


Antonio, czyścibut, Plaza de Armas, Santiago



Dwóch kucharzy, Alameda, Santiago


Valparaiso



Portret studenta, Plaza de Armas, Santiago



Pies śpiący w pobliżu sprzedawcy gazet, Santiago



Zamiatacz ulic, Santiago


Stettner zagląda głeboko w oczy ludziom, których fotografuje. Jego obiektyw z empatią patrzy w twarz Antonia, czyścibuta, który niezliczoną ilość razy widział swe odbicie w pucowanych lakierkach eleganckich mieszkańców Santiago; w oczy studenta, w których można dostrzec nieporzucone jeszcze ideały i młodzieńczy entuzjazm; w bezzębny uśmiech dziewczynki. Uwielbiam te zdjęcia, ich prostotę i gdzieś głęboko ukrytą w nich afirmację prozy życia.


Wszystkie fotografie pochodzą z albumu “Chile en el corazón”,
wydanego przez LOM Ediciones, Santiago 2001.

piątek, 11 kwietnia 2008

Kubizm na cenzurowanym



Paląc zakazane książki



Pamiętacie jak rok temu w Polsce chcieli powstrzymać emisję Teletubisiów w telewizji, ponieważ dopatrzono się w treści tej bajki podtekstów homoseksualnych?

Coś w podobnym stylu miało miejsce ponad trzydzieści lat temu w Chile, kiedy podczas akcji palenia książek zakazanych przez doradców Pinocheta, żołnierze spalili również albumy poświęcone sztuce kubistycznej. Dlaczego? Ponieważ myślano, że kubizm to rewolucyjna ideologia kraju Fidela Castro…

Śmieszna jest czasem historia…


Niebezpieczeństwo nadchodzi!
(w Polsce i w Chile)


środa, 9 kwietnia 2008

Body painting z Ziemi Ognistej



Kobiety pomalowane z okazji świętowania Kewanix
podczas ceremonii inicjacyjnej Hain, 1923



Idzie wiosna, cieplej się robi, rozbieramy się z płaszczy i swetrów. Można powoli trochę ciała wystawić na spotkanie ze słońcem! Mniej, wciąż mniej warstw się na siebie zakłada. Już niedługo zacznie się na dobre – słońce, długie dni, opalanie, no i ciało, kult ciała!

A ciało przecież trzeba jeszcze ozdobić, żeby coś wszem i wobec zakomunikować:

własną tożsamość, status socjalny, czy przynależnośc do danej grupy. Tak, jak robili to na przykład przed stu laty Indiane Selk’nam i Yámanas na Ziemi Ognistej.


Rytualne malowanie twarzy


O paru grupach etnicznych zamieszkujących dzisiejsze Chile pisałam już wcześniej. O mieszkańcach wyspy Chiloé, Williche, o Indianach Mapuche z Araukanii, o zamieszkujących północne krańce kraju Atacemeños i Aymara. Ludzie tych etnii żyją po dziś dzień, w przeciwieństwie do Indian Selk’nam, Aónikenk, Kawéskar czy Yámanas, po których pozostała tylko garść fotografii i parę rozpraw naukowych.

Ci ludzie, którzy przez parę tysiącleci żyli spokojnie w tym bardzo nieprzychylnym człowiekowi klimacie na południowym krańcu kontynentu, zostali nazwani przez dziewiętnastowiecznych podróżników i naukowców z Europy “kanibalami”, “dzikimi gorszymi od zwierząt” (Darwin), “najbardziej nędzną grupą ludzką istniejącą na ziemi” (Cook).


Obszary zamieszkałe niegdyś przez Indian
Selk’nam
(zwanych również Ona),
Aónikenk, Kawéskar,Yámanas.


Dopiero wiele lat później, ksiądz i antropolog Martín Gusinde, rozpoczął swoje badania na temat tych etnii, odkrywając ich kosmologię, wysłuchując legend i wierzeń oraz dokumentując ich rytuały.

Jedną z ważniejszych ceremonii była ta związana z inicjacją seksualnych młodych mężczyzn. Podczas tego rytuału, zwanego Hain wśród Indian Selk’nam (a Chéjaus wśród Yámanas) mężczyźni malowali się na różne kolory, wcielając się w ten sposób w duchy przodków. Zamykano wówczas chłopców w specjalnym namiocie i tłumaczono przyczyny dominacji mężczyzn nad kobietami w ich społeczeństwie.





Mężczyźni z plemiania Selk’nam
p
omalowani z okazji świętowania Kewanix
podczas ceremonii inicjacyjnej Hain,
zdj
ę
cia z lat dwudziestych XX w.


Ale taka plastyczna dekoracja ciała nie zawsze wiązała się ze świętowaniem czy ceremoniałami. Wśród niewielu zdjęć, które przetrwały do dziś, można zobaczyć, że wiele kobiet i dzieci z plemienia Yámanas malowało swoje ciała i twarze na co dzień.


Rodzina Selk'nam, 1929.


Z 11 000 Indian zamieszkujących Patagonię dziś nie ostał się nikt. Istnieje jeszcze paredziesiąt osób, które znają języki rdzennych mieszkańców Ziemi Ognistej (np. w języku Kawéskar mówi dziś 20 osób, a w języku Yagán – 7. Dane pochodzą z Conadi – Corporación Nacional Indígena).

W bardzo szybkim czasie europejscy misjonarze i kolonizatorzy doprowadzili do całkowitej zagłady rdzennych mieszkańców Tierra del Fuego: jedną z przyczyn ich wyginięcia była na przykład chęć “ucywilizowania tych dzikich plemion” poprzez zmuszanie ich do noszenia zasłaniających to, co trzeba ubrań przywiezionych z Europy, w kontakcie z którymi Indianie, przyzwyczajeni do smarowania się zwierzęcym tłuszczem, zarażali się nieznanymi wcześniej chorobami.

Główną przyczyną wyginięcia rdzennej ludności był jednak narastający konflikt między nimi, a ludźmi przybyłymi z Europy, którzy postanowili założyć rozległe hodowle owiec na Ziemi Ognistej.

Rozbieżność interesów obu stron doprowadziła do poważnej walki, w której przegrali Indianie (za każdą przyniesioną parę obciętych uszu eropejscy "biznesmeni" płacili pewną stawkę).

Inne “okazy” Indian kolonizatorzy przywozili do Europy i wystawiali w muzeach jako żywe eksponaty.



Podczas rytuału Hain mężczyźni malowali się na różne kolory,
wcielając się w ten sposób w duchy przodków.


Wyobrażacie sobie, że któregoś dnia ktoś zabiera Was jako “okaz” do muzeum za to, że zrobiliście sobie np. tatuaż na przedramieniu…?


A to taki nasz współczesny body painting.

Zdjęcia i niektóre informacje pochodzą z książki “Tierra de Humo. Imágenes Fotográficas 1882/1950 LOM Ediciones 1994
oraz z portalu Memoria Chilena.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Biskup pozwoli na wyjazd do Chile



Portret Inés de Suarez
autor: José Mercedes Ortega Pereira



Wyobraźcie sobie, że o Waszym wyjeździe do Chile miałyby decydować nie wolny czas ani fundusze, tylko autoryzacja biskupa... Koszmar, a jednak tak było.
Mniej więcej pięćset lat temu, w czasach podboju Nowego Świata.


Historia konkwisty Ameryki Południowej jest napisana językiem mężczyzn. Bohaterami są dzielni hiszpańscy żołnierze, którzy bez cienia strachu, krok po kroku, zdobywają kolejne, co raz to bardziej rozległe tereny Nowego Świata. Ani słowa o kobietach, oczywiście z wyjątkiem opisów pięknych i dzikich Indianek, które wpadają w szpony konkwistadorów jak śliwki w kompot. Konkwista, walki, marzenia o El Dorado, zbroje, konie, napady, gwałty i krew - w taki scenariusz w ogóle nie wpisują się kobiety, które czekają cierpliwie w swych domach na wojujących i niewiernych mężow, haftując i mieszając w garnkach.

Ale jest jedna kobieta, która zaistniała w tym męskim świecie, założyła spodnie, dosiadła konia i ruszyła na podbój Chile. I choć podobno historycy tamtych czasów nie poświęcili jej wiele uwagi, wspominając o niej w dwóch czy trzech linijkach swoich kronik, to jednak ostatnio Inés de Suarez wyszła z cienia i z postaci marginalnej stała się postacią z okładki. A to za sprawą przedostatniej książki Isabel Allende “Inés del alma mía”.

Jej mąż opuścił spokojną wioskę na zachodzie Hiszpanii w poszukiwaniu złota, wyruszył do Panamy, po czym słuch o nim zaginął. Inés wkrótce znudziła się czekaniem i również wyruszyła w podróż, lecz nie w poszukiwaniu złota, lecz zaginionego męża. Nie znalazła go ani w Panamie ani w Wenezueli, a po paru miesiącach znalazła się w Cuzco. Tam dowiedziała się, że jej mąż zginął w bitwie, a wkrótce potem poznała bardzo abmitnego wojownika, jej przyszłego kochanka i założyciela Santiago, Pedro de Valdivię.

Aby móc wyjechać wraz z Pedrem na podbój Chile, Inés musiała uzyskać pozwolenie na piśmie od Francisca Pizarra oraz od biskupa. Prosząc o pozwolenia na wyjazd musiała zadeklarować, że jest wdową po hiszpańskim żołnierzu oraz ma zdolności wykrywania wody płynącej pod ziemią, co było bardzo istotne w perspektywie konieczności pokonania najbardziej suchej pustyni na świecie – Pustyni Atacama. Pizarro i biskup łaskawie wyrazili zgodę: Inés wyruszyła z Pedrem w kierunku dzikich i prawie nieznannych ziem dzisiejszego Chile. W 1541 roku dotarli do doliny Mapocho i tam założyli Santiago de Nueva Extramadura.

O tym głównie opowiada Allende w swojej książce.


Pedro de Valdivia, kochanek Inés de Suarez i założyciel Santiago


Nie mogę się doczekać, kiedy zostanie ona przetłumaczona na polski... Bardzo chciałabym zobaczyć kampanię reklamową “Inés del alma mía” w naszym kraju. Jeśli polscy wydawcy nie zdecydują się na zmianę okładki, może na naszych ulicach zawisną takie ocenzurowane plakaty, jak miało to miejsce w przypadku promocji książki Paolo Coelho “Czarownice z Portobello”.


Od lewej: oryginalna okładka książki
oraz jej reklama na przystanku tramwajowym we Wrocławiu.

Kiedy przetłumaczą Allende na język polski…


Taka jest chyba specyfika naszego kraju. Pruderyjność i lęk przed poruszaniem niewygodnych dla zwolenników Radia Maryja tematów. I taką mamy już opinię, nie tylko w Europie, ale nawet w Chile, w którym może raz na rok pojawi się w gazecie jakaś pospiesznie napisana notka o Polsce, która nie przyciągnie uwagi większości czytelników. No, pod warunkiem, że nie będzie to notka o zakazie rozmów na temat homoseksualizmu w polskich szkołach i na polskich uniwersytetach.

Tak się akurat składa, że niedawno natknęłam się na pewien artykuł, który pojawił się w marcu zeszłego roku w chilijskiej prasie. Polska jawi się w tym artykule jako kraj, w którym pali się na stosie czarownice i książki zakazane przez inkwizycję. W takiej atmosferze mogę się tylko cieszyć, że przed wyjazdem do Chile nie musiałam prosić o pozwolenie biskupa.



"La Tercera" z 21 marca 2007
Kliknij, żeby powiększyć i przeczytać, co o nas piszą…


czwartek, 20 marca 2008

Chile od kuchni



Zdjęcie z portalu Memoria chilena



Zawsze byłam przekonana, że kuchnia chilijska nie ma może wybitnie czym się pochwalić (a w porównaniu z argentyńską po prostu wymięka), ale ostatnio zaczęłam liczyć co niektóre smaczniejsze typowo chilisjkie dania i aż sama się zdziwiłam, że zabrakło mi palcy u rąk. Bo przecież jemy tu takie potrawy jak: cazuela, empanadas, humitas, pastel de choclo, sopaipillas, curanto, choripán, palta rellena, ensalada chilena, które popijamy, w zależności od nastroju i pory roku, szklanką coli de mono, pisco albo chichy, ewentualnie w ramach orzeźwienia w upalne dni serwujemy sobie mote con huesillos. Więc nie jest tego tak mało.


Choć na wstępie uprzedzam, że o większość wymienionych tu potraw będą tu kłócić się ze sobą przy stole Argentyńczycy, Peruwiańczycy i Boliwijczycy, którzy na równi z Chilijczykami są święcie przekonani o tym, że to właśnie oni są ideatorami tych potraw, a wszyscy inni po prostu zaadoptowali ich narodowy patent gastronomiczny.

Ale od początku, czyli kilka słów na temat chilijskiego rosołku, który zwie się tu CAZUELA. Oczywiście nie ma w tym wiele filozofii: gotuje się wywar na wołowinie lub drobiu. Do tego dorzuca się warzywa, w zależności od pory roku: cukinie, kukurydzę (lecz nie w ząbkach, tylko kawałek pokrojonej kolby), ziemniaki, czasem można dodać ryż i inne warzywa (np. dynię).


Taką cazuelę zaserwowali nam w San Pedro de Atacama



Większość mieszkańców Ameryki Południowej mogłaby się również pokłócić o to, skąd pochodzi TA JEDYNA i ORYGINALNA EMPANADA.

Chilijczycy oczywiście uważają ją za swoją, a jedzą ją na wiele sposób: z mięsem, cebulą, jajkiem, oliwkami, a czasami nawet z rodzynkami (empandada de pino, osobiście rzadko się na nią kuszę), z serem (de queso), z owocami morza (con mariscos) lub rybami (de pescado). Istnieją też jej wersje warzywne, a nawet owocowe. Empanadę de pino spożywa się o każdej porze roku, a szczególnie we wrześniu, który dla Chilijczyków jest wyjątkowym miesiącem: to właśnie wrzesień nazywany jest Miesiącem Narodu: dni świąteczne w kalendarzu wyskakują jeden za drugim, jest początek wiosny, a po ulicach Santiago i całego Chile maszerują defilady, ludzie tańczą narodowy taniec cueca, na świeżym powietrzu je się empanady i pije takie napoje jak chicha lub czerwone wino.


Empanadas de pino


UWAGA! Empanady nie je się widelcem ani nożem! Według chilijskiego przysłowia empanady i kobiety bierze się gołymi rękoma.


Po empanadzie czas na kolejny lekkostrawny posiłek, czyli HUMITAS (słowo wywodzi się z języka Indian Quechua). I one znowu mają przynajmniej kilku właścicieli: jedzą je mieszkańcy większości andyjskich krajów, czyli oprócz Chilijczyków, mieszkańcy Ekwadoru, Peru, Boliwii i Argentyny. Po zjedzeniu jednego talerza z humitas człowiek natychmiast rozumie sens serwowania tylko jednego dania.

Jest to po prostu masa zgniecionej i ugotowanej kukurydzy o konsystencji gęstego budyniu, do której dodaje się olej i trochę listków bazylii, a następnie zawija w duże liście kukurydzy (“chalas”). Takie zawiniątka przewiązuje się sznurkiem i gotuje w garnku z wodą. Można je podawać na słono lub na słodko. W smaku trochę bez charakteru, ale przynajmniej po ich zjedzeniu nikomu nie grozi głód aż do następnego dnia rano.


Zawinięta w liściu kukurydzy humita

Kolejnym specjałem kuchni krajów andyjskich jest PASTEL DE CHOCLO. “El choclo” to popularna nazwa kukurydzy, którą nazywa się również “el maiz”, jednak w Ameryce Południowej częściej używa się tej pierwszej wersji. Czyli znów potrawa na bazie kukurydzy, znów “lekkostrawnie” i “dietetycznie”. Moje pierwsze spotkanie z pastel de choclo było wielkim zaskoczniem: jak można jeść mięso na słodko??? A jednak można, w Chile można.

Ale od początku: przygotowuje się masę zgniecionej kukurydzy, która może (choć nie musi) być ugotowana (z mlekiem lub odrobiną masła) przed późniejszym wstawieniem jej do pieca. Następnie dodaje się trochę aromatycznych liści bazylii. Do ceramicznego naczynia nakłada się kawałki mięsa (może być wołowina albo kurczak), cebulę, jajko na twardo, oliwki, trochę czosnku i innych aromatyzatorów. Na to nakłada się wcześniej przygotowaną masę kukurydzianą, a całość wkłada się do pieca dopóki z wierzchu się nie przyrumieni. Ale najlepsze na koniec: przed podaniem posypuje się to wszystko cukrem. Dla mojego podniebienia było to wyzwanie.


Na wyspie Chiloé skusiłam się na typową wyspiarską potrawę, jaką jest CURANTO. Poznałam w Ancud pewną Hiszpankę, która zarzekała się, że nie opuści wyspy dopóki nie spróbuje słynnego curanto. Uległam jej namowom i zamówiłyśmy jedno curanto na spółkę. I to było dobre rozwiązanie, bo każda z nas jadła to, co lubiła, a było w czym przebierać, bo w typowym curanto można znaleźć: ryby wszelkiej maści, owoce morza, ostrygi, mięso wołowe, wieprzowe, kurczak, kiełbaski, placki mączne, ziemniaki i tak dalej... Jednym słowem wszystkiego po trochu.

Tradycjne curanto przygotowuje się w dość osobliwy sposób, a w przygotowaniach bierze udział większa grupa ludzi: wykopuje się wtedy w ziemi głęboki dół, którego dno wypełnia się kamieniami. Kamienie rozgrzewa się do czerwoności, a następnie wrzuca się po kolei różne produkty. Najpierw owoce morza i ryby, potem mięsko, warzywa, ziemniaki i różne ziemniaczane wyroby. Każdą warstwę przykrywa się wielkimi liśćmi rośliny o nazwie pangue, ewentualnie można do tego również użyć liści kapusty. Na koniec wszystko się szczelnie przykrywa w taki sposób, by składniki poczuły się w tym rozgrzanym dole jak w garnku ciśnieniowym. Słyszałam, że kiedyś podczas takiego zbiorowego przyrządzania curanta ktoś przez nieuwagę wpadł do głębokiego i rozgrzanego dołu pełnego gotujących się specjałów i nieźle się poparzył.

Takie zbiorowe przygotowywanie wspólnego posiłku jest kolejnym przykładem na to, że ludzie zamieszkujący wyspę Chiloé żyją w głebokim poczuciu solidarności i wzajemnej pomocy. O innym przykładzie chilotańskiej mingi (czyli zgodnego i bezinteresownego działania na rzecz wspólnoty) pisałam również tutaj.


Tradycyjne Curanto, zdjęcie z portalu Memoria chilena


Po curanto przychodzi czas na CHORIPÁN, czyli chilijskiego hot doga. Choripány je się zazwyczaj przy okazji grillowania, serwuje się je wówczas jako przystawkę, w oczekiwaniu na “wielkie żarcie”, którego przygotowanie może zająć więcej czasu. Dlatego na wstępie podaje się takie malutkie bułeczki, w których środku znajduje się gorąca, dopiero co przygrillowana kiełbaska w kolorze ciemnoczerwonym. Naprawdę dobre i pikantne!

O słynnym ASADO DE CARNE nie będę wspominać, bo zwolennicy Argentyny zarzucą mi, że się mieszam w ich specjalność. Ale tylko zaznaczę, że grillowanie w Chile też cieszy się wielką popularnością!


Na południu Chile jadłam z kolei SOPAIPILLAS. To tak jakby nasze smażone naleśniki, z tą różnicą, że np. w Chile ich głownym składnikiem jest cukinia, a w Argentynie mówi się na nie “torta frita” lub Kreppel. Takie sopaipillas mogą być przyrządzane na słodko lub na słono, w drugim przypadku można je polać musztardą lub sosem czosnkowym. Najczęsciej serwują je uliczni kucharze lub przydrożne bary.

Tłuściutkie sopaipillas

O napojach (głównie tych wyskokowych) na razie nie będę pisać, bo to też dość szeroki i głęboki temat. W każdym razie wykazują się Chilijczycy pomysłowością. Na przykład: jak domową metodą wyprodukować kopię irlandzkiego Bayleis’a i jaką jej nadać nazwę? Wystarczy COLA DE MONO, czyli małpi ogonek. Po prostu pycha!


Comida en el Mapocho, zdjęcie z portalu Memoria chilena


Niektóre zdjęcia pochodzą ze zbiorów portalu:
http://www.portalchileno.ca/recetas/subrecetas/recetas.html