Tak szczerze mówiąc, to przed moim pierwszym wyjazdem do Chile nie bardzo wiedziałam w co się pakuję. W ramach przygotowań do podróży przeczytałam parę książek, przestudiowałam mapy, wykonałam parę długich międzykontynentalnych rozmów telefonicznych z “ludźmi stamtąd”, intensywnie uczyłam się hiszpańskiego i ogólnie rzecz biorąc byłam gotowa na spotkanie z Nową Kulturą. Ale kilka spraw stanęło mi na przeszkodzie.
Po pierwsze: co mi po nauce hiszpańskiego? Pierwsze dni w Santiago ukazały mi całą śmieszność tego półrocznego przedsięwzięcia. Na każdym kroku potykałam się o jakieś dziwaczne słowa. Któregoś dnia w metrze usłyszałam taki dialog dwóch chłopaków: “Me dejó mi polola, ¿cachai huevón?”. Załamałam się: zrozumiałam tylko pierwszy wyraz… Co oznacza “polola”, “cachai”, “huevón” – nie miałam zielonego pojęcia. Ironio, po co wydawać skrzętnie uzbierane pieniądze na jakiś kurs językowy, po którym nie jest się w stanie zrozumieć codziennej błahej rozmowy w Chile? Skąd nagły atak zupełnie nieznanych słów? Uzmysłowiłam to sobie dopiero wtedy, gdy w bibliotece w Santiago natknęłam się na trzytomowy słownik chilenizmów, czyli słów, które rozumie jedynie piętnaście milionów mieszkańców tego kraju na końcu świata.
To, co powszechnie mówi się na ich temat, nie jest żadną tajemnicą: język mieszkańców Chile uważa się za najmniej poprawną wersję języka hiszpańskiego. Może równie niepoprawną, co argentyńską. Słowa pourywane gdzieś na przedostatniej sylabie, końcówki koniugacyjne jakieś wypaczone… Tak na przykład zamiast poprawnego pytania “dokąd idziesz?” - “¿dónde vas?”, Chilijczycy zapytają “¿dónde vai?”, a obcokrajowiec może tylko pokornie zaakceptować taki stan rzeczy, eliminując z pamięci wszelkie formuły i wystukane na blachę reguły. Trzeba się przecież jakoś zaadopotować w Nowej Kulturze i w nowej sferze języka.
Analogicznie będzie więc wyglądało pytanie “pamiętasz?” – “¿te acordai?”(brzmi co najmniej bluźnierczo w uszach filologów), zamiast hiszpańskiego “¿te acuerdas?” lub “rozumiesz” – “¿cachai?” etc. Z tym że czasownika “cachar” w ogóle nie znajdzie się w słowniku hiszpańskim. Bo hiszpańska wersja brzmiałaby: entender, comprender. Trochę to skomplikowane.
Przez pierwsze dni uczyłam się więc zastępować nauczone zwroty, które w Chile na nic mi się przydawały, nowymi dziwolągami. Skoro więc znalazłam się już za tym językowym zakrętem, pokuszę się o napisanie paru praktycznych rad.
Jadąc do Chile zapomnij o swoim “novio”! To znaczy, nie porzucaj swojego dotychczasowego chłopaka, tylko zapamiętaj, że w Chile to “pololo”! (Tutaj “novio” to już wyższa szkoła jazdy, oficjalny narzeczony).
Do dobrego znajomego zamiast “tío”, wołaj “huevón” (ale wpierw upewnij się, czy wasze stosunki są naprawdę mocno braterskie, bo jeśli nie, to jeszcze się na ciebie obrazi za zbytnie spoufalenie).
Jeśli masz bardzo dużo pracy, to możesz powiedzieć “tengo harta pega”, z tym tylko zastrzeżeniem, że już na przykład w Argentynie nikt cię nie zrozumie.
Jeśli masz o kimś bardzo dobre zdanie, uważasz, ten ktoś byłby dobrym kumplem, a oprócz tego ma wiele pozytywnych cech, powiesz o nim, że jest “buena onda”, czyli dobra fala. Może po prostu odbieracie na tych samych falach.
“Un rato” – to krótka chwilka, dlatego możesz powiedzieć “vuelvo en un rato más” (wrócę za chwilkę) lub “vuelvo al tiro”. “Al tiro” to też przykład kolejnego chilenizmu: zwracając się tak do Hiszpana spotkałam się tylko z podniesionymi ze zdziwienia brwiami oraz z komentarzem, że w Hiszpanii nie ma tak wojskowego żargonu (“al tiro” znaczy tak szybko jak wystrzał pocisku, czyli natychmiast).
Jeśli twój znajomy jest chytrusem, to nazwiesz go “manos de guagua” – czyli “dłonie
Jak już z takiego bobasa zrobi się młodzieniaszek, i do tego ten młodzieniaszek nie będzie “manos de guagua”, to często będzie zapraszał swoich znajomych na “el carrete” (imprezki) i serwował wszystkim “los copetes” czyli napoje wyskokowe. No i będzie się również starał, żeby jego carretes nie były nudne, żeby nikt następnego dnia nie skomentował: “El carrete fue más fome que la chucha” (imprezka była bardzo nudna). Taki cabro wolałby usłyszeć: “Mijito rico, el carrete fue muy entrete y tu casa es realmente chora” (Chłopcze, imprezka była fajna, a twój dom jest naprawdę wypasiony).
Tak naprawdę to tylko kilka najczęściej używanych chilenizmów, ale można by ich tu mnożyć bez końca. Tym, którzy się wybierają do Chile radzę również zapamiętać, że 1000 pesos w Chile określa się mianem “una luca”. Czyli jak będzie coś kosztować 10 000 pesos (ok. 50 PLN), to można powiedzieć “diez lucas”.
A tak na marginesie dodam tylko, że sposób w jaki mówią poszczególni ludzie, może również zdradzić ich status społeczny. I tak na przykład niezamożni Chilijczycy zamieniają “ch” na “sh” (wymawiając “Shile”, a nie Chile, “shiao” a nie “chao”), zamożniejsi natomiast lub ci, co aspirują do tej rangi, wymawiać będą “tsch” w miejsce “ch” (“Tschile”).
Świetny ten język chilijski. Bawi mnie tylko to, że czasem rozmawiając z mieszkańcami innych krajów hiszpańskojęzycznych niekiedy brak nam wspólnego języka - wtedy, gdy ja nieświadomie właduję gdzieś takiego chilijskiego dziwoląga.