Istnieje na południu Chile pewna wyspa, którą trudno jest opisać słowami codziennego użytku.
Kiedy człowiek nie potrafi nazwać roślinności, drzew i ptaków, ani porównać krajobrazu z żadnym dotychczas poznanym, czuje się zagubiony, bo brakuje mu słów, którymi mógłby się posłużyć w opisie takiego miejsca. Kiedy zwiedza się pewne miasta, można je porównywać z tymi poznanymi, nazywać style architektoniczne, typy zabudowy, można je oswoić poprzez odnalezienie czegoś podobnego na mapie własnych doświadczeń i miejsc dobrze znanych. Przyjazd do Santiago nie wywołuje dużego szoku – można opisać to miasto używając paru prostych porównań:
- pewne dzielnice nowoczesne jak w Nowym Jorku
- inne dzielnice biedne jak fawele w Rio de Janeiro
- rzeka Mapocho przepływająca przez Santiago nie umywa się do naszej Wisły
- korki jak przed Warszawą itp.
Na zasadzie takich porównań ze znanymi miejscami można w prosty sposób oswoić to, co nieznane i poczuć grunt pod nogami.
Na wyspie Chiloé nagle poczułam się zagubiona, bo brakowało mi słów, żeby opisać tamtejszą przyrodę, każde drzewo wydawało mi się nieznane, nawet krowy muczały w innym języku, a domków rozsianych po całej wyspie nie udało mi się porównać z żadnymi zabudowaniami ani w naszej Zawoi ani nigdzie indziej.
Żeby napisać parę słów o Chiloé trzeba poszerzyć własny zasób słów, wzbogacić go o nowe nazwy odcieni, dźwięków, zjawisk atmosferycznych, które wybiegają daleko poza schemat: słonecznie, pochmurno, deszczowo.
Trzeba także przygotować się na odbiór paru drobnych szczegółów ludzkiego usposobienia: opanowania, bezinteresowności czy cierpliwości, która nie zna granic (jak można być niecierpliwym i nieopanowanym mieszkając na wyspie, na której przez większą część roku pada deszcz, a po nim nagle przychodzi upał, po którym może zerwać się porywisty wiatr gotowy za chwilę przynieść kolejną ulewę?).
W najprostszy sposób można powiedzieć, że wyspa Chiloé jest magiczna.
Począwszy od drewnianych chałup pomalowanych na wszystkie możliwe kolory, a skończywszy na niezwykłej mitologii, w którą wciąż wierzy wielu rybaków wypływających na połów wtedy, gdy ujrzą bajeczną syrenę Pincoyę skierowaną twarzą w kierunku morza (znak, że połowy będą obfite), wszystko na tej wyspie wydało mi się trochę jak nie z tej ziemi.
Na taki a nie inny odbiór wyspy wpłynęło towarzystwo osób, które zechciały opowiedzieć mi coś więcej na temat życia na tym chilijskim archipelagu.
W poznaniu Chiloé i jego mieszkańców pomogła mi przede wszystkim Alejandra Leighton Naranjo, antropolożka z Punta Arenas, która od piętnastu lat mieszka w Castro i pracuje w służbie zdrowia, zajmując się kwestią zintegrowania medycyny "oficjalnej" z medycyną praktykowaną przez indian Mapuche.
Problem jest dosyć poważny, a projekt zintegrowania obu metod leczenia wymaga dużo pracy zarówno od lekarzy, którzy po ukończeniu studiów medycznych decydują się pracować na wyspie, jak i od miejscowej ludności, która często z większym zaufaniem podchodzi do „znachorów”, niż do lekarzy z dyplomem.
W przypadku niektórych chorób, które są zidentyfikowane tylko w danej społeczności i uwarunkowane kulturą ludzi mieszkających na wyspie, lekarze w szpitalach muszą odsyłać pacjentów do znachorów, bo tylko oni potrafią wyleczyć pewne dolegliwości (jak np. „susto”, czyli „strach”, kiedy dziecko przestraszy się czegoś, czego potem nie potrafi zapomnieć, budzi się w nocy i dostaje drgawek. Według oficjalnej medycyny może być to padaczka – objawy są te same, lecz zastosowanie tradycyjnych metod leczenia nie pomoże w przypadku, kiedy pacjent jest przekonany, że choroba, która go dręczy to nie padaczka, tylko „susto”, i twierdzi, że tylko znachor potrafi go wyleczyć).
Większość znachorów (w języku indian Mapuche nazywani są „machi” – wym. maczi) to kobiety, które w młodości otrzymały dar leczenia: zazwyczaj takie „powołanie” przychodzi we śnie. Jednak nie jest to jedyny warunek, który muszą spełnić przyszłe znachorki: powołanie można również odziedziczyć, ale i to nie zwalnia adepta od kilku lat ciężkiej nauki u profesjonalnej machi. Za lata nauki i praktyki zwykle trzeba nauczycielowi zapłacić. Kiedyś za poradę i leczenie znachorkom płaciło się tym, co się miało: ofiarując kury, jajka, sery itp. Teraz jednak znachorki mają cennik swoich usług, ustalone ceny za wizytę i za zioła, które mają pomóc w leczeniu. I tak ceny proponowane przez znachorki są niższe niż te obowiązujące w aptekach.
Machi nie ograniczają się jedynie do używania ziół w swoich metodach leczenia. Oprócz metod naturalnych, znachorki korzystają z mocy duchów i snów. Prowadzą również ceremonie uzdrowienia, które noszą nazwę machitún.
Spotkałam wiele osób, nie tylko indian Mapuche, które mówiły, że rzeczywiście zioła przepisane przez indiańskie znachorki pomogły im wyleczyć wiele dolegliwości: od migreny po reumatyzm czy bóle żołądka.
Czasem jednak machi potrafią tylko zidentyfikować miejsce choroby, lecz wiedzą, że ich pomoc nie będzie wystarczająca. W takich przypadkach wysyłają pacjenta do normalnego szpitala. Czasami bywa na odwrót: lekarze odsyłają do znachorów, kiedy nie wiedzą jak zwalczyć jakąs chorobę oficjalnymi metodami leczenia. W wielu wypadkach jednak bywa tak, że obie metody się uzupełniają: znachorzy mogą współpracować z lekarzami – najważniejsze w końcu jest zdrowie człowieka.
Machi na wyspie Chiloé mają jeszcze dodatkową funkcję: przeciwdziałać przebiegłym sztuczkom złośliwych gnomów (brujos chilotes) zamieszkujących wyspę...
Ale o tym napiszę następnym razem.
2 komentarze:
ciesze sie ze zaczelas znowu pisac
nie moglam sie juz doczekac
bardzo interesujace spostrzezenia
i komentarze
BRAWO
widze, że czeka mnie cudowana lektura:-)
Prześlij komentarz