piątek, 2 listopada 2007

Zabawa w chowanego


Miguel Littin
foto: portal Memoria Chilena

Jeśli komuś nazwisko Marquez kojarzy się tylko z realizmem magicznym, będzie głęboko zdziwiony, ponieważ jest pewne dzieło w jego dorobku, w którym nie można się doszukać ani odrobiny magii. Jest w nim za to dużo realizmu. Zresztą znając dziennikarskie zacięcie Marqueza publikacja książki „Na fałszywych papierach w Chile (La aventura de Miguel Littín clandestino en Chile, 1986) wydaje się czymś najzupełniej normalnym.

Książka – reportaż, napisana na podstawie wywiadu, który kolumbijski pisarz przeprowadził z chilijskim reżyserem Miguelem Littínem. Wywiad – rzeka, który został utrwalony na taśmie magnetofonowej (18 godzin nagranych rozmów!), a następnie spisany przez Marqueza, zachowujący jednak styl wypowiedzi reżysera, z wieloma wtrąceniami typowych słów chilijskich (el momio, el huevón). O Littínie wspomniałam już tutaj, ale warto napisać coś więcej.




Na początku 1985 r., dwanaście lat po zamachu stanu i po opuszczeniu kraju, Miguel Littín zdecydował się na nielegalny powrót do Chile w celu nakręcenia filmu dokumentalnego. Jak łatwo można się domyślić, celem Littína było sfilmowanie ówczesnej sytuacji politycznej w kraju oraz możliwość pokazania jej publiczności międzynarodowej. Jednak nie było to sprawą łatwą, ponieważ chilijski reżyser znalazł się na liście osób, które nie miały pozwolenia na powrót do kraju. Będąc na uchodźstwie w Hiszpanii, Littín nawiązał kontakt z osobami z różnych państw (Włochy, Francja, Holandia), które były zainteresowane realizacją tego ryzykownego projektu. Stworzono więc siatkę współpracujących ze sobą osób. W ten sposób na terenie Chile w tym samym czasie miały przebywać ekipy z trzech krajów: ekipa filmowców francuskich, którzy rzekomo mieli kręcić program dokumentalny o ekologii, ekipa włoska, która miała się zająć sprawą imigracji włoskiej, a także trzecia ekipa, która z kolei zobowiązała się nakręcić reportaż o ostatnich trzęsieniach ziemi (był to jedynie pretekst). Wszystkie te grupy musiały udawać, że nie wiedzą o istnieniu pozostałych, lecz w rzeczywistości wszyscy mieli jedno podstawowe zadanie: niby przez przypadek pytać ludzi o to, jak im się żyje, co myślą o nieżyjącym już prezydencie Allende, jak oceniają sytuację polityczną itp. Koordynatorem całej akcji był oczywiście sam Littín, który w tych specyficznych okolicznościach musiał przybrać zupełnie nową tożsamość: na lotnisko w Santiago doleciał w roli urugwajskiego bogacza, wylegitymował się urugwajskim paszportem (przygotowanym jeszcze w Europie) i zatrzymał się oczywiście w najdroższym hotelu w mieście (jak na bogacza przystało). Wszystko dla niepoznaki. W międzyczasie przechadzał się ulicami Santiago, rozmawiał z przypadkowymi ludźmi, wypytywał niby od niechcenia, czy żyje im się lepiej niż za czasów rządów Allende. Biorąc pod uwagę, że rozmowy na temat polityki z kimś nieznajomym były raczej dla każdego podejrzane i niebezpieczne, mało kto decydował się krytykować na głos aktualną sytuację w kraju. Wszystkie rozmowy, które udało mu się przeprowadzić, oczywiście nagrywał na dyktafon, by potem wykorzystać je przy montowaniu filmu.

Miguel Littin
foto: portal Memoria Chilena

A film z tej sześciotygodniowej wyprawy okazał się niezwykle długi: wersja telewizyjna „Acta general de Chile” (1986) trwa cztery godziny, a kinowa – dwie. W filmie tym Chile zostało ukazane w mało pozytywnym świetle i trudno się temu dziwić znając postawę reżysera (w 1971 r. został mianowany przez Salvadora Allende na dyrektora głównej instytucji filmowej Chile Films). Kraj został przedstawiony jako miejsce, w którym panuje atmosfera strachu i terroru, ludzie rozmawiają ze sobą przyciszonym głosem i milkną, gdy tylko ktoś się do nich zbliży. Wieczorem na ulicach miasta wszyscy się spieszą, by zdążyć do domów przed wybiciem godziny policyjnej. Ludzie wydają się zastraszeni i szarzy, mimo że okres najostrzejszych represji już minął.

Co ciekawe, zaraz po wylądowaniu w Santiago, podczas jazdy taksówką z lotniska do centrum miasta, Littín w przebraniu Urugwajczyka doznał szoku. Został niemiło zaskoczony tym, że wbrew temu, jak opisują Santiago uchodźcy, miasto zmieniło się nie do poznania. Wydało mu się bardzo nowoczesne, odmienione, czyste. Nowe autostrady z lotniska były oświetlone jak na Zachodzie i nie raził w oczy widok biednych dzielnic miasta. To bardzo pozytywna zmiana, która musiała być dziełem Pinocheta. Od razu Littín się obruszył, bo nie takie Santiago chciał widzieć i pokazać w swoim filmie. Jego zamiarem przecież było ukazanie stolicy i całego kraju w stanie rozkładu, nieładu, do jakiego miały doprowadzić rządy generała.

Littín stworzył ten film, jakby każdym obrazem i każdym ujęciem chciał potwierdzić tezę, że „cud” dokonany przez Pinocheta sprawił, iż niewielu bogaczy stało się o wiele bogatszych, natomiast ogrom biedaków zbiedniał jeszcze bardziej. Takie mogłoby być hasło przewodnie, według którego reżyser komponował swój film, swoją wizję Chile pielęgnowaną podczas dwunastu lat spędzonych na uchodźstwie. Nie można mówić z pewnością o tym filmie jako o dokumencie obiektywnym (rzecz jasna). Jest maj, jesień w Santiago, wszystko wydaje się smutne, nijakie i obce. I tak właśnie chciał widzieć i przedstawić Chile obcokrajowcom.

Efekt jest wyrazisty: krytyka rządów Pinocheta, który spotęgował przepaść między bogatymi a biednymi, który nie był dla proletariuszy tak dobry i wyrozumiały jak jego poprzednik.

Film, moim zdaniem, zbyt mało obiektywny, zbyt propagandowy, zbyt nastawiony na poklask publiczności europejskiej.

Coś dla wytrwałych: warto poświęcić 10 minut na obejrzenie fragmentu tego filmu, chociażby ze względu na piękną muzykę (Ángel Parra) oraz widoki Santiago i Valparaiso. Nawet bez znajomości hiszpańskiego jest do przełknięcia.



Jeśli komuś udało się wytrwać te dziesięć minut i chce więcej, polecam stronę, na której można obejrzeć więcej kluczowych fragmentów filmu: kliknij tutaj.

PS. Warto zwrócić uwagę na to, jaki kraj jest współproducentem filmu. ...Kuba. No i wszystko jasne.



Brak komentarzy: