poniedziałek, 14 stycznia 2008

Choroba Passenta


Braku błyskotliwości i charakterystycznego stylu nie można z pewnością zarzucić wieloletniemu felietoniście „Polityki” Danielowi Passentowi. Czasami czytam komentarze, które zamieszcza na swoim blogu En Passant, żeby dowiedzieć się co w naszej polskiej trawie piszczy. I zawsze znajdę coś, co mnie rozbawi do łez. A parę dni temu wpadła mi w ręce jego książka, z której można dowiedzieć się wielu szczegółów z dyplomatycznego światka, w którym Passent „bywał” jako ambasador Polski w Chile w latach 1996 - 2001.

Gdyby ten tytuł nie był już zajęty przez Bolesława Prusa, ta książka nazywałaby się „Placówka”. A tak – nazywa się „Choroba dyplomatyczna”. Oto symptomy choroby.

Tymi słowami zaczynają się wspomnienia Passenta, a tym, którzy nie zechcą przeczytać książki w całości, zacytuję parę najciekawszych, moim zdaniem, fragmentów.
Najbardziej aktualne wydają mi się spostrzeżenia na temat osób, o których w ostatnich dniach w polskiej prasie było dosyć głośno. Uwagi te pochodzą sprzed paru lat, Radosław Sikorski jest od niedawna ministrem spraw zagranicznych, a o Jerzym Achmatowiczu znów zaczęło być głośno w związku z jego kandydaturą na ambasadora Polski w Meksyku. Spostrzeżenia Daniela Passenta nie tracą do dziś swojej aktualności!


Pierwsza obserwacja dotyczy obecnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego, który po wyborach 1997 roku został wiceministrem spraw zagranicznych odpowiedzialnym między innymi za sprawy konsularne oraz stosunki z Ameryką Łacińską. Był więc przełożonym Passenta, który pisze o nim w ten sposób:

Sikorski to, co robił, wykonywał kompetentnie i z gracją, aż do przesady. Ten młody człowiek jest upozowany na angielskiego dżentelmena starej daty. Docenia swoją aparycję, ubiór, aromat dobrej herbaty z czajniczka, a nie z papierowej torebki, przede wszystkim zaś swoją angielszczyznę. Wszystko w najlepszym gatunku, aczkolwiek wystudiowane. Na tle często spasionych lub przepitych urzędników postkomunistycznych „z łupieżem na kołnierzu” – jak sam pisze – oraz czasami zaniedbanych postaci z „Solidarności” i jej akolitów Radek Sikorski wyróżniał się swoim czarnym paletkiem typu dyplomatka z aksamitnym kołnierzykiem, nienagannym garniturem i manierami. Starannie zaczesany, nie omijał żadnego lustra, by nie rzucić okiem, czy aby jakiś niesforny włos nie wystaje z szeregu. Powiedziałbym, że był nadubrany, nie tyle ubrany, co przebrany. Swoją dbałością o wygląd zewnętrzny wniósł świeży, londyński powiew do naszej kapuścianej dyplomacji. Jednak prawdziwą namiętnością ministra jest jego angielszczyzna. Nie wystarczy napisać, że jest ona płynna – ona jest nienaganna, ba, doskonała, a nawet więcej, oksfordzka... Kiedy Radek Sikorski zabiera publicznie głos po angielsku (...) celebruje każde słowo, każdy zwrot, lubuje się słysząc siebie, jakby słyszał dzwony Big Bena, upaja się każdym dźwiękiem, jak gdyby był lektorem BBC, którego każdy wdech i wydech, każde the niesie się daleko w świat (...), i jest tak angielskie, tak brytyjskie, że nie powstydziłaby się go ani lady Tatcher, ani Anthony Eden. Radek Sikorski płynie na falach swojej angielszczyzny, sprawia mu ona rozkosz, smakuje ją tak, jak koneser delektuje się dobrą whisky, cygarem lub koniakiem.

Kolejna obserwacja dotyczy osoby Jerzego Achmatowicza, który kojarzony jest głównie ze znajomości z o. Tadeuszem Rydzykiem i oskarżanym o antysemityzm milionerem mieszkającym w Urugwaju Janem Kobylańskim. Dzięki ich poparciu Achmatowicz miałby zostać ambasadorem Polski w Meksyku. Jak poinformował „Wprost", jego nominację chce zablokować szef MSZ Radosław Sikorski. Ponadto Sikorski wydał ambasadorom pisemny zakaz kontaktów z Janem Kobylańskim (na ten temat pisał parę dni temu Tierralatina).

Prasowe notki nie oddają całego uroku postaci Achmatowicza, o którym Passent wypowiada się w taki oto pozytywny sposób:

Jedyny i ostatni z prawdziwego zdarzenia tłumacz polski w Chile, doktor Jerzy Achmatowicz, po dziesięciu latach wrócił do kraju, gdzie rozpoczął nowe życie zawodowe i prywatne. Dla naszej ambasady wielka strata, bo był jednym z nielicznych intelektualistów w Polonii chilijskiej, a w dodatku doskonałym tłumaczem, który świetnie sobie radził, tłumacząc na każdy temat, nawet rozmowy na temat funduszy ubezpieczeniowych. Najlepiej by było, gdyby w Polsce został dyrektorem w MSWiA, gdzie mógłby zająć miejsce dyrektora niemowy. Inteligentny, dowcipny, był bardzo lubiany przez swoich studentów wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Diego Portales. Jako człowiek bohemy niezbyt jednak pasowałby do resortu, gdyż nosi się w sposób niekonwencjonalny. Nigdy nie widziałem go w garniturze ani nawet w marynarce, na ogół występował w koszuli bez kołnierzyka a la rubaszka, wyłożonej na spodnie, bez skarpetek, w sandałach, w których potrafił nawet przyjść na kolację u ambasadora... Czy taki człowiek pasuje do MSWiA?

Na temat swojego poprzednika na placówce w Santiago, ambasadora Zdzisława Ryna (obecnie ambasadora Polski w Argentynie, o którym mówi się, że również był rekomendowany przez ojca Rydzyka i Kobylańskiego), Daniel Passent pisze w samych superlatywach (!?):

Po przybyciu do Chile okazało się, że istotnie mój poprzednik wiele zdziałał: rozwijał się handel, podpisano umowy, przyjechał prezydent Wałęsa, krążyli ministrowie i przedsiębiorcy, ambasador wykładał, pisał, dwoił się i troił. Miałem więc dużo do zepsucia. Przede wszystkim zepsułem stosunki z generałem Pinochetem.

Obejmować urząd po kimś, kto doprowadził stosunki z Chile do takiego rozkwitu, nie było łatwo, może nawet nie miało sensu, ponieważ wszystko już zrobiono, dla mnie nie zostało nic. „Jeśli wolno mi zażartować, to mój następca, choćby palcem nie kiwnął, ma do końca kadencji zagwarantowane obroty w wysokości miliona dolarów dziennie” – mówił profesor Ryn w wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej” (4 kwietnia 1997).

W ciekawy również sposób Passent przedstawił swoje obowiązki:


Nazajutrz po pracy kąpiel (w basenie, bo styczeń to pełnia lata) i znów wymarsz na kolację. Tym razem do Austriaków. Ciężka to jest praca – bywanie na kolacjach, gdyż trzeba rozmawiać, być aktywnym i towarzyskim, żeby wynagrodzić gospodarzom ich wysiłek, ponadto trzeba jeść, żeby nie sprawić przykrości, pić (choć to nie jest obowiązkowe), a ponadto rewanżować się – zapraszać do siebie.

Choroba dyplomatyczna” jest napisana tak kąśliwym językiem, że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością. Tym bardziej, że zostały w niej obsmarowane osoby z wyższych sfer, o których czasem nie wypada powiedzieć złego słowa. Passent zrobił to doskonale, w morzu ironii zabrakło tylko kropli autoironii.



Brak komentarzy: