środa, 23 stycznia 2008

Realizm nie taki znów magiczny




Film Raúla RuizaDias de campo” jest dla mnie ciekawym odkryciem. Tak jak Krzysztof Kieślowski, Raúl Ruiz stworzył swoje najlepsze filmy we Francji, tak jakby w Chile nie mógł do końca rozwinąć skrzydeł. Większość jego filmów to koprodukcje europejskie, w swoim kraju nie jest tak ceniony jak we Francji czy we Włoszech. W Polsce jest znany przede wszystkim jako reżyser “Klimta” i “Czasu odnalezionego” na podstawie ostatniego tomu “W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta.

W 2004 roku niespodziewanie Ruiz wyreżyserował film jak najbardziej chilijski: z chilijską obsadą, chilijską scenerią, chilijską historią w tle. I przede wszystkim z chilijską atmosferą, która dla mnie jest magiczną esencją filmu “Dni na wsi”. Atmosferę tę tworzą takie postaci jak włóczący się gaucho, para tańcząca kuekę na łące, pisarz, który nosi się z zamiarem napisania powieści, lecz wciąż nie może uporać się z pierwszym zdaniem…


kadr z filmu “Dias de campo

Wyobraźcie sobie taki powolny rytm filmu:

Posiadłość ziemska zamożnego Chilijczyka don Fernando, który żyje sam usiłując napisać książkę.

Duży ogród, w którym pojawiają znikąd nikomu nieznane osoby: postrzelony przed laty sąsiad przechadzający się po posiadłości, za którym włóczą się psy, a służba bezskutecznie próbuje go przegonić wymachując miotłą. Wieśniak, którego nikt nie zapraszał, pojawia się w ogrodzie w swoim typowym wiejskim poncho, żeby równie niepostrzeżenie zniknąć. Człowiek, który przyśnił się właścicielowi ziemskiemu w nocy, nagle postanawia mu się ukazać również na jawie.

Takie postaci ze snu, martwi, postrzeleni, włóczędzy ukazują się bez zaproszenia w ogrodzie don Fernando. Ale ich pojawienie się nie zbija nikogo z tropu, nikogo nie wprawia w osłupienie. Pojawia się duch zmarłego? No tak, należy to zaakceptować, tak jak akceptuje się wizytę listonosza, czy mleczarza. W ten sam sposób przyjmuje się wizytę człowieka, który nocą ukazał się we śnie, a następnego dnia rano stuka do drzwi domu. Jak stuka, to przecież trzeba mu otworzyć, porozmawiać, a potem pożegnać. Bez większego zdziwienia.

Tak jak w “Domu duchówIsabel Allende, w którym babka (jeszcze za życia) zapraszała swoich gości na wieczory spirytualistyczne, przesuwała stolik mocą wytężonego umysłu, a głowa zmarłej matki mogła zalegać w szafie latami. Zmarli byli stałymi bywalcami domu, nikt nie dziwił się, gdy jakiś pradziadek, o którym już świat dawno zapomniał, pojawiał się bez zapowiedzi i wprowadzał zamieszanie swoją osobą. Obecność duchów była obecnością oczywistą i naturalną, nie było powodu do robinia paniki, gdy duch zmarłej babki nagle robił przemeblowanie w całym domu.



Zastanawiałam się, czy ta wybujała fantazja jest typowa tylko dla artystów iberoamerykańskich, którzy w celu utrzymania się na fali boomu realizmu magicznego wymyślają niestworzone historie, lecz coraz bardziej jestem przekonana, że taki sposób widzenia świata nie jest jedynie efektem minionej już mody na prozę latynoamerykańską, ale czymś głęboko zakorzenionym w tej kulturze. Ta fantazja wydaje się owocem specyficznej wrażliwości Latynosów i ich umiejętności dostrzegania tego, czego współcześni ludzie nie potrafią dostrzec. Trochę tak jak z przytłumionym zmysłem, czy utraconym instynktem (kot, któremu właściciel codziennie zapewnia miskę pokarmu zapomina lub traci umiejętność polowania na myszy).

Daniel, który jest osobą jak najbardziej racjonalną (jak można być nieracjonalnym inżynierem elektroniki?) opowiedział mi ostatnio, że od wielu lat jego rodzice próbują sprzedać pewną posiadłość w Santiago. Ziemię tę kupił wiele lat temu jego dziadek, a w testamencie przepisał ją swoim trzem córkom z zastrzeżeniem, że mają nią dobrze zarządzać. Ale wiadomo: czasy się zmieniają, zaistniały inne potrzeby, siostry zdecydowały sprzedać ziemię. I co powiecie na to, że od paru lat usilnie próbują ją spieniężyć, lecz na przeszkodzie stają im najprzeróżniejsze wydarzenia, czasem tak absurdalne i niewytłumaczalne, że włos się na głowie jeży. Ludzie, którzy mieszkają nieopodal posiadłości opowiadają, że dziadek (pochowany dziesięć lat temu) każdej nocy pilnuje terenu, przechadza się, krąży niespokojnie wokół ogrodzenia. Nie chce się pan prędko pozbyć swej własności, którą zostawił w spadku marnotrawnym córkom!

Historia ta została mi opowiedziana jako jedna z wielu normalnych historii życia codziennego, bez próby nadania jej tonu niezwykłości rodem z książek Márqueza czy właśnie Allende. Historii takich jak ta nasłuchałam się już tutaj wiele, łącznie z wszelkimi detalami biografii dziadka masona, który nocami wymykał się z domu na spotkania z członkami loży.

Dlatego coraz bardziej jestem skłonna uwierzyć, że sposób, w jaki przedstawia świat Raúl Ruiz w filmie “Dni na wsi”, czy Isabel Allende w swoich książkach, nie jest próbą stworzenia na siłę jakiejś logiki latynoamerykańskiej, lecz prawdziwym i szczerym przedstawieniem świata takim, jakim się go widzi, z jaką wrażliwością się go odbiera, jakimi zmysłami się go postrzega.

Zaczynam wierzyć, że realizm magiczny jest “magiczny” tylko dla ludzi spoza Ameryki Łacińskiej, podczas gdy dla ludzi "stąd" jest on jedynie “realizmem”, opisaniem rzeczywistości taką, jaką się ją widzi i czuje. Wyobrażam sobie, że Isabel Allende pisząc “Dom duchów” nie zdawała sobie sprawy, kiedy miesza fakty realne z fantasmagoriami: być może dla niej wszystko było realne (łącznie z wizytami ducha babki), ponieważ wyrosła w świecie, w którym magia była na porządku dziennym.

I być może realizm magiczny jest “magiczny” tylko dla nas, bo zbyt ostrą linię graniczną stawiamy między tym, co materialne i niematerialne, czasem nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że zmarli mogą interweniować w nasze bardzo konkretne życie.


Raúl Ruiz

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ale ,,przybliżasz ,,nam Chile.
Przeczytanymi książkami,obejrzanymi filmami , spektaklami.
Kulturą,obyczajami,zwyczajami.
I to wszystko co usłyszałaś i zobaczyłaś na własne oczy.
Super.